do bażanciarni
Jedziemy więc sobie zadowoleni z życia, rozkoszując się pędem powietrza na zjazdach. No właśnie, dziwna sprawa, miało być płasko. Ups, zapomniałam wklepać Ligotę jako punkt przelotowy i podstępny dżips prowadzi nas przez Rudzicę. Zjazdy jakoś Piotrkowi nie przeszkadzają, ale na podjazdach marudzi, że nie taką drogę mu obiecywałam. Sorry Winnetou!
Góry zakrywa srebrzysta mgła, w dodatku ze wschodu nadciąga front atmosferyczny. Chłodny wiatr owiewa Kajmanowe gołe nóżki. Oj, nie wzięło się nogawek, chociaż troskliwa żona pouczała i marudziła! Nieoczekiwanym pocieszeniem staje się przydrożny krzyż z czaszką, którego Piotrek jeszcze nie miał w swojej kolekcji.
Ja krzyży z czaszką nie kolekcjonuję, za to zainteresował mnie ozdobiony rogami dom. Stoi daleko od lasu, nie jest to więc leśniczówka. Czyżby zatem jakiś zdradzony mąż hańbę swą wystawiał na widok publiczny?
Dojeżdżamy do Wisły Małej. Znajduje się tu Kościół p.w. św. Jakuba St. Apostoła z korpusem z 1775 r. i wieżą dobudowaną w 1782 r., powiększony w 1923 r. Zbudowany w miejscu wcześniejszej, również drewnianej świątyni z XV lub XVI w. (w l. 1568-1662 protestanckiej) przez Jerzego Laska z Chybia zwanego Beczałą.
Mamy szczęście, można zajrzeć do środka. Piękne wnętrze świątyni zachowało swój pierwotny, barokowy charakter i niemal kompletne wyposażenie: ołtarz główny z 1776 r. z obrazem patrona świątyni oraz obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem w zwieńczeniu, dwa ołtarze boczne: po lewej stronie z obrazem Opatrzności Bożej z 1776, a po prawej z przedstawieniem św. Walentego z 1804 roku.
Po obejrzeniu kościółka wracamy na główną drogę i aż do Wisły Wielkiej jedziemy wzdłuż Jeziora Goczałkowickiego.
W Wiśle Wielkiej skręcamy na północ i jedziemy nad Jezioro Łąckie, gdzie zaplanowaliśmy mały piknik. Jest tu cicho i spokojnie, na brzegu siedzi tylko paru facetów moczących w wodzie wędki i usiłujących zamordować jakąś niewinną rybę :(
Z Wisły Wielkiej do bażanciarni można dojechać z mapą wygodnymi, asfaltowymi drogami. No ale… kilka dni temu zorientowałam się, że moja niechęć do terenu wzięła się chyba stąd, że jak kiedyś pomajstrowałam pokrętełkiem to zablokowałam sobie amortyzator. Okazało się, że odblokowanie go znacznie zwiększa komfort jazdy ;) Nie korygowałam więc tym razem zapędów dżipsa w teren, dopóki Piotrek nie zaczął marudzić, że nie po to mył rowery, żeby je teraz utytłać.
Dojeżdżamy do bażanciarni. Opisał ją pięknie Piotrek, więc powtarzać się nie będę. Warto zajrzeć na jego blog, zwłaszcza, że udało mu się zrobić kilka fotek we wnętrzu.
Plan zwiedzania wykonany. W drodze powrotnej nie ma już specjalnych atrakcji. Czasem tylko zdarzy się jakieś drzewo stanowiące pomnik przyrody, albo ciekawy architektonicznie kościół. Za to chmury się rozproszyły, wróciło słoneczko i wszystko wokół kwitnie. Życie jest piękne :)