Piotrek wyznaczył sobie kiedyś jako cel opisanie wszystkich drewnianych kościółków w okolicy. W deszczowe popołudnia analizowałam zatem mapy i lokalizowałam obiekty jeszcze przez nas nieodwiedzone. Blisko domu nie zostało już nic do zobaczenia, trzeba zatem jeździć coraz dalej. Gorzej, że w tym celu trzeba wcześnie wstawać w weekendy, a tego nie lubię :(
Kościół parafialny pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny pochodzi z I. poł. XVI w. W 1959 r. na skutek podpalenia spłonęły dachy, uszkodzeniu uległy stropy i ściany, spaliła się wieża i część wyposażenia kościoła. Świątynia została odbudowana w latach 1962–1964. W pobliżu kościoła usytuowana jest drewniana dzwonnica.
Do najcenniejszych zabytków należy gotycki krucyfiks z XIV w. umieszczony na belce tęczowej. W ołtarzu głównym, obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem z XIX w. oraz organy w obudowie z XVIII w.
Zadowoleni, że udało nam się zobaczyć wnętrze kościoła, udajemy się w dalszą drogę. W Zygodowicach zatrzymujemy się przy pomniku amerykańskich lotników.
We wrześniu 1944 r. z włoskiego lotniska Venossa wystartowała eskadra amerykańskich samolotów, celem zbombardowania hitlerowskich urządzeń przemysłowych w rejonie Oświęcimia i Trzebini. Boeing z załogą nr 64 został w okolicach Przeciszowa trafiony pociskiem niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Płonący samolot eksplodował nad polami Zygodowic. Lotników pochowano w leśnej mogile na skraju wsi. Podczas eksplozji samolotu zginęła również, oblana płonącym paliwem, młoda mieszkanka Tłuczani.
Kolejny nasz cel to prześliczna drewniana świątynia w Tłuczani, pochodząca z XVII wieku. Jest to budowla orientowana, o konstrukcji zrębowej. Znalazłam ją tylko dzięki mapie, w terenie nie ma żadnych drogowskazów.
Kościółęk niestety systematycznie niszczeje i narażony jest na ataki wandali i bandytów. W 1999 został splądrowany przez nieznanych sprawców. Zamknięty na głucho. Zdjęcie udało mi się zrobić przez szparę w drzwiach.
Jedziemy dalej. W Łączanach przejeżdżamy na drugą stronę Wisły. Poziom wody wciąż jest bardzo wysoki, zaczynam się obawiać, że tu też zobaczymy ślady powodzi.
Szczęśliwie jednak docieramy do Kamienia. Wieś jest malowniczo położona na obszarze Rudniańskiego Partu Krajobrazowego. Posiada zachowany dokument lokacyjny wystawiony 3 czerwca 1319 roku. Pierwotnie nazywała się Kamom lub Kamyk. Nazwa Kamień, zanotowana przez Jana Długosza, pojawia się po raz pierwszy w XV w. Wówczas to wieś zakupił zakon kanoników laterańskich, który wyznaczył prawnie jej granice.
W Kamieniu znajduje się bardzo ciekawy kompleks zabytkowy, który tworzą, zespół kościelno-parafialny z plebanią z drugiej połowy XIX w., lamus i drewniana studnia z przełomu XVIII-XIX wieku, będąca wspaniałym dziełem techniki i ciesiołki.
Z Kamienia jedziemy Poręby Żegoty. Znajdują się tu ruiny pałacu należącego kolejno do Korycińskich, Szwarcenberg-Czernych oraz (do II wojny światowej) Szembeków. Pierwszy dwór powstał w tym miejscu w XVII stuleciu. Obecny pałac powstał w kilku etapach pomiędzy końcem XVII wieku, a początkiem XX wieku, kiedy przebudował go architekt Tadeusz Stryjeński. W pałacu spalonym w 1945 roku i częściowo rozebranym, znajdowała się cenna biblioteka oraz bogate zbiory sztuki. W ostatnim czasie podjęto prace zmierzające do odbudowy pałacu. Zostały one jednak przerwane ze względu na wycofanie się nowego właściciela.
Żeby wrócić do domu, musimy wrócić na prawy brzeg Wisły. Zamierzamy skorzystać z przeprawy promowej, która znajduje się we wsi Przewóz. Źródła historyczne podają, że w tym miejscu prom pływał już od 1396 roku. Do niedawna…:(
Woda szybko spływa z gór, wezbrane strumienie wpadają do rzek, te zaś rozlane toczą się przez kraj. Woda przesiąka przez przemoknięte wały i zagraża kolejnym miastom. O tych ludziach, których woda już zalała, media powoli zapominają, relacjonując na bieżąco sytuacje we Wrocławiu, Warszawie, Toruniu. A przecież na południu kraju koszmar jeszcze się nie skończył.
Część lokalnych dróg nadal jest zamknięta dla ruchu. Nie tylko ze względu na uszkodzenia dróg, ale głównie dlatego, by nikt obcy nie mógł kręcić się w pobliżu opuszczonych domów.
Centrum wsi jest już suche, ale domy położone w pobliżu stawów nadal stoją w wodzie. W niektórych miejscach jej poziom wynosi jeszcze prawie trzy metry.
Naprawianie szkód i osuszanie potrwa zapewne długo i będzie bardzo kosztowne. Mam nadzieję, że tak jak trzynaście lat temu, tak i dziś społeczeństwo okaże się solidarne i ludzie, których spotkało nieszczęście otrzymają niezbędną pomoc.
Po obiedzie postanowiliśmy z Piotrkiem udać się na rekonesans w rejon zalanego Kaniowa. Niestety, burza skutecznie zniechęciła nas do wyjazdu. Gdy tylko ustała, wsiedliśmy na rowery, ale nie zajechaliśmy daleko. Natura postanowiła urządzić powtórkę z rozrywki, więc roztropnie wróciliśmy do domu.
Na dobre rozpogodziło się dopiero po kolacji. Było już jednak zbyt późno na dalszy wypad. Pojechaliśmy zatem wzdłuż Soły. Most w Porąbce jest przejezdny tylko w jedną stronę, tzn. od Porąbki na lewy brzeg. To chyba ze względu na to, iż jest on dość wąski. W drugą stronę przejechać można przez zaporę.
Na blogu Piotrka będą zdjęcia ukazujące posterunki policji i zniszczenia lokalnych dróg. Nie chcę go dublować, więc u mnie możecie zobaczyć jedynie, że jezioro i góry pozostały na swoim miejscu, a parująca gwałtownie woda tworzy niezwykle urokliwe obłoki. Życie toczy się dalej :)
Kilka ostatnich dni spędziłam walcząc z powodzią. Na jazdy i wpisy nie było czasu. Dziś walka została zakończona zwycięstwem. Wody w szkole już nie ma. Jutro włączą prąd. Mogłam wreszcie trochę odetchnąć.
Pogoda poprawiła się na tyle, że do pracy mogłam już jechać na rowerze. Wprawdzie w drodze powrotnej nieźle mnie zmoczyło, ale zmieniłam ciuchy i rower, i jak tylko skończyło padać pojechaliśmy z Piotrkiem na rekonesans.
Najtragiczniejsza sytuacja jest w Bielanach, gdzie w poniedziałek wylała Soła. Szalejąca woda zdarła asfalt z drogi. Teraz ludzie zastanawiają się, jak będą dojeżdżać do pracy.
Domy w Bielanach były zalane przez Sołę. Rzeka powoli już wraca do swego koryta, ale wciąż jeszcze pracują pompy usuwające wodę z piwnic. Przygnębiające wrażenie sprawiają kontenery pełne wyrzucanego przez ludzi zniszczonego sprzętu, dywanów, mebli.
Największym problemem jest uszkodzenie trzech mostów na Sole: w Kobiernicach, w Kętach i w Bielanach. Na ten pierwszy nikomu nie wolno wejść, dwa pozostałe otwarte są wyłącznie dla pieszych i rowerzystów. Na drugą stronę Soły przejechać można podobno tylko przez zaporę w Porąbce. Nie wiadomo jednak jak długo to będzie możliwe, istnieje bowiem znaczne zagrożenie drogi wzdłuż Soły, związane z osuwaniem się zboczy gór.
Nie wróży to wszystko dobrze. Dezorganizacja ruchu drogowego w naszej okolicy jest naprawdę poważna i zapewne potrwa długo. Jak tak dalej pójdzie, to do Krakowa będziemy jeździć przez Przełęcz Kocierską :(
Wszystko zaczęło się niedawno w Szczyrbskim Plesie, kiedy to siedząc sobie w restauracji zauważyłam napis „wifi”. Uświadomiłam sobie wtedy, że właśnie kończy mi się umowa z Erą i jest to znakomita okazja do sprawienia sobie nowej zabawki. W wybranym przeze mnie modelu telefonu jest również GPS. Korzystając ze wspaniałej deszczowej pogody spędziłam kilka ostatnich dni na grzebaniu w necie i ściąganiu oprogramowania.
Dziś mieliśmy z Piotrkiem parę spraw do załatwienia w okolicy, a że o dziwo nie padało, wsiedliśmy na rowery i zaczęłam testy. Na pierwszy ogień poszedł program My Tracks. Pokazuje on na bieżąco ślad na mapie, wskazania licznikowe typu dystans, prędkość, przewyższenie itd. oraz profil trasy. Oczywiście od map odłączyłam go na wstępie, wymagają one bowiem stałego połączenia z siecią i można później dostać zawału serca na widok rachunku. Niestety, programik najpierw długo łapał fixa, a potem pokazał mi, że jechałam z maksymalną prędkością ponad 5 tys. km/godz. Ucieszyłam się wprawdzie, że udało mi się pobić osiągnięty w czasie przejazdu pod linią wysokiego napięcia rekord prędkości Kajmana, ale postanowiłam sprawdzić, czy jakiś inny program potwierdzi, jaka ze mnie rakieta. Włączyłam na jakiś czas GPS Loggera. Programik jest prościutki, służy wyłącznie do zapisywania śladu. Nawet działał. Zadowolona wyłączyłam go i zaczęłam testowanie nawigacji IGO. Miała nas doprowadzić do znajomej, mieszkającej w Pisarzowicach.
I owszem, prowadziła, ale zapomniałam o wyłączeniu opcji dróg gruntowych, a one były dzisiaj zalane wodą i nieprzejezdne. Musieliśmy się wracać. W Pisarzowicach z powrotem włączyłam Loggera, bo chciałam się przekonać, czy dwa programy nie będą się gryzły i jak to wpłynie na stan baterii. Nie gryzły się, ale bateria wyczerpywała się w tempie zastraszającym.
Tym razem zapisywanie śladu trwało cały czas, a za pomocą nawigacji postanowiłam dojechać do Bulowic. Nie wiem, co się stało, czy warstwa chmur była grubsza, czy satelity zrobiły sobie drzemkę, ale mniej więcej co 200 metrów siedzący w telefonie krasnoludek krzyczał rozpaczliwie „brak sygnału GPS!”.
Najgorzej, gdy w tym czasie należało gdzieś skręcić :( Po ponownym złapaniu fixa zmieniał trasę. Tak to, przez przypadek przejechałam obok dworu obronnego w Czańcu, przez miejscową ludność dumnie zwanego pałacem.
Dwór obronny w Czańcu został zbudowany na początku XVII wieku przez rodzinę Stokłowskich herbu Drzewica. Jest to budynek założony na planie prostokąta wymurowany z cegły, jednopiętrowy, podpiwniczony. Założenie jest trójskrzydłowe z małym wewnętrznym dziedzińcem, na który prowadzą dwa przejazdy, od zachodu i wschodu. Posiada dach mansardowy kryty gontem. Całość jest otoczona kamiennym murkiem z małymi basztami w narożach, które zachowały się w szczątkowym stanie.
W 1822 roku dwór stał się własnością Habsburgów. W 1918 roku Karol Stefan Habsburg przekazał cały majątek w Czańcu wraz z dworem Polskiej Akademii Umiejętności. Obecnie dwór jest własnością prywatnej firmy, która rozpoczęła prace remontowe.
Gdy w ustawieniach nawigacji wybranym pojazdem jest rower, trasa prowadzi bocznymi, dziurawymi uliczkami, które w razie dłuższej utraty sygnału lub padnięcia baterii trudno zlokalizować. Może jestem straszną tradycjonalistką, ale o wiele lepiej i pewniej czuję się z mapą papierową.
Przy zapisywaniu pliku *.gpx Logger połączył wszystkie trzy ślady w jeden, a brakującą mu drogę (jakiś czas był przecież wyłączony) uzupełnił prostą kreską.
Ostatnio zamiast na rowerze, spędzam czas głownie przed ekranem komputera, wyszukując najkorzystniejsze rozwiązanie dla rowerowej nawigacji w telefonie. Jak będę na etapie wniosków, to się nimi podzielę.