Nie proście mnie więcej do tańca, gdy w głowie mam myśl nieustanną, że tym, co do życia mnie zraża, jest band, co wciąż gra polskie tango.
To polskie tango, co napełnia bólem duszę. To polskie tango wiecznie serce rwie na pół. Bal ciągle trwa, a ja na sali już się duszę. Truciznę znów podali mi na stół.
Ja mylę już krok, więc postoję, bo lepiej podpierać jest ściany, niż słyszeć wciąż głos wodzireja, co w krąg wodzi nas jak pijany.
Tak polskie tango wiecznie tańczą dwa
chochoły. Orkiestra gra, zmęczenie zwala z nóg. I tylko czasem cicho spyta ktoś na sali: Czy widzisz choć, jak znika złoty róg?
Pojechałam zobaczyć ławkę. Sfocić wyżej wymienioną i oznajmić wszem i wobec, że w Porąbce, przed Urzędem Gminy stoi od kilku dni ławka solarna, dzięki której można sobie podładować wyczerpany mozolnym rejestrowaniem śladu telefon. Tak to cywilizacja, w parze z ekologią, dotarły do nas i może zostaną na dłużej, jeśli tylko jakiś wandal nie postanowi na niej trenować karate.
Pojawiła się też samoobsługowa stacja naprawy rowerów. Dla mnie kluczowe jest słowo "samoobsługowa", bo gdybym złapała kapcia, to mogłabym sobie co najwyżej posiedzieć na ławce solarnej, czekając na zmiłowanie czyli jakąś dobrą duszę, która potrafi się zagadkowymi wihajstrami posługiwać.
Jak dotąd mam farta, bo ostatniego kapcia złapałam w 2008 roku. Jako była nauczycielka matematyki i wielbicielka statystyk wszelakich, obawiam się jednakowoż, że przysługujący mi limit szczęścia dawno już wyczerpałam i jestem jak ta cząstka wirtualna, która zgodnie z regułą Pauliego, tak długo już istniała na kredyt, że jej anihilacja wyzwoli naprawdę kolosalną energię :D
No cóż, co ma się stać, to się kiedyś stanie. Póki co, cieszę się słońcem i jazdą, o której Mickiewicz, co to jak uczą w szkole, wielkim poetą był, wizjonersko pisał:
wśród "... tych pól malowanych zbożem
rozmaitem,
wyzłacanych pszenicą,
posrebrzanych żytem."
Kiedy po kilku dniach ulewnego deszczu wyjdzie wreszcie słońce, uwielbiam jechać do Wielkiej Puszczy. Płynący wzdłuż drogi potok szumi piękniej niż zwykle, a liczne wodospadziki zachęcają do zatrzymania się i zrobienia zdjęcia :)
Lubię takie dni. Kiedy chmury opuszczają się nisko, nasze niewielkie górki stają się bardziej tajemnicze. Ludzie nie wałęsają się po drogach, tylko siedzą statecznie przed telewizorami i można spokojnie pojeździć :)
W Sole poziom wody jest na tyle wysoki, że chcąc zrobić zdjęcie z polnymi kwiatkami na pierwszym planie, pomoczyłam sobie buty. Mokre buty to fajna rzecz, bo jak się już takie ma, to człowiek się nie cyka z wchodzeniem w kolejne podejrzane miejsca :D
Wody musiało być zapewne jeszcze więcej niż dzisiaj, bo sporo podmytych drzew wpadło do jeziora. Miejscami zawaliły się też murki ochronne.
Ale nie o murkach chciałam pisać. Mąż mój osobisty, dla celów rowerowych Kajmanem zwany, od dłuższego czasu zbiera magnesy i przyczepia je na lodówkę. Ma tam pokaźny zbiór, z odległych nawet i egzotycznych miejsc. Dziwnym trafem brak eksponatów z najbliższych okolic. Z okazji imienin, których wprawdzie nie obchodzi, postanowiłam mu przywieźć magnes z Tresnej. Niby nic, a cieszy :)
Być może ktoś z Was zauważył zmieniony znak wodny na zdjęciach. To reklama nowego blogu podróżniczego, który zaczęliśmy niedawno prowadzić. Są tam między innymi opisy miejsc, do których nie dotarliśmy rowerami, bo zbyt daleko. Jeśli macie wolną chwilę, to szczególnie zapraszam do poczytania relacji i pooglądania fotek z Omanu. Piękny kraj i wspaniali ludzie :)
Czy
wiecie, że każdego dnia aż trzy razy wstaje świt…
Pierwszy
jest świt astronomiczny. To okres przed wschodem Słońca, gdy jego promienie (brzask) na tyle rozświetlają
niebo, że najsłabsze gwiazdy przestają być widoczne. Niebo przestaje być
czarne, a instrumenty astronomiczne zaczynają rejestrować znaczący wzrost
jasności tła nieba. Astronomowie odkładają lunety i kończą pracowitą noc. Świt astronomiczny ma miejsce, kiedy środek tarczy Słońca znajduje
się już wyżej niż 18° poniżej linii horyzontu i trwa do momentu, gdy środek tarczy Słońca przekroczy
wysokość 12° poniżej linii horyzontu.
Po
nim następuje świt żeglarski (nawigacyjny lub nautyczny) –
czas przed wschodem Słońca, gdy horyzont i krajobraz stają
się na tyle widoczne, że możliwa staje się nawigacja w
oparciu o oświetlone brzaskiem obiekty na ziemi lub morzu, a na niebie są
jeszcze widoczne najjaśniejsze gwiazdy, wobec których można określić pozycję. Świt
żeglarski występuje w czasie, gdy środek tarczy Słońca znajduje się już wyżej
niż 12° poniżej linii horyzontu, ale ciągle poniżej 6° poniżej linii horyzontu.
Ostatni jest świt cywilny (kalendarzowy) – to czas przed wschodem Słońca, kiedy środek tarczy Słońca znajduje się już wyżej niż 6° poniżej linii horyzontu. Jest na tyle widno, że nie czujemy już konieczności oświetlania drogi. Zaczyna się nowy dzień…
Dziś
Funio urządził mi pobudkę na tyle wcześnie,
że mogłam zobaczyć wszystkie trzy świty ;) Wprawdzie, zanim wypiłam kawę
i wsiadłam na rower, świt nautyczny właśnie się kończył, ale dane mi było
podziwiać i uwieczniać wstawanie dnia.
Pierwsze budzą się ptaki. Na dworze
(uwaga - tłumaczenie dla mieszkańców Krakowa i okolic: po Waszemu to będzie „na
polu”) jest szaro, małych śpiewaków nie można jeszcze zobaczyć, ale już
słychać ich radosny świergot. Potem
budzą się samoloty… Przecinają ciemne jeszcze niebo złotymi smugami, unosząc ludzi i ich
marzenia gdzieś hen, na krańce Ziemi.
Stanowczo najmniej romantyczne jest dla rowerzysty budzenie się tirów. Zwłaszcza, gdy droga,
którą się porusza, jest wąska i nie ma pobocza. Uciekając przed ich wielkimi,
metalowymi cielskami zjeżdżam w Międzybrodziu Bialskim nad brzeg jeziora.
Słońce jeszcze kryje się za górami, barwiąc tylko potargane obłoki i rzucając
pierwsze plamy światła na wyżej położone domy. Cisza. Czasem słychać tylko
pluskanie ryb. Za kilka godzin będzie tu tłok i gwar, ale teraz czuję się tak,
jakbym miała całe jezioro tylko dla siebie.
Gdy
dojeżdżam do Międzybrodzia Żywieckiego, zza gór wyłania się wreszcie wielka
kula światła.
W kilka chwil świat ożywa, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Rozpoczynają miodobranie pracowite pszczoły, dzikie kaczki nurkują w
poszukiwaniu czegoś smacznego na śniadanie. Okalające jezioro góry, przystrojone
strzępkami mgły, zdają się srebrzyć w
pierwszych promieniach słońca.
Magiczny
spektakl trwa niestety tylko chwilę. Im więcej światła, tym bardziej banalny
staje się widok.
Za chwilę, jako ostatni, obudzą się turyści. Zapełnią kąpieliska,
rzucą się do łódek i rowerów wodnych. Brzegi zaroją się od wędkarzy. Niechaj
dobre duchy jeziora mają w opiece nieszczęsne ryby! Nie chcę na to patrzeć.
Wracam do domu.
Kiedy po latach niejeżdżenia próbuje się
mozolnie odbudować kondycję, przychodzi taki moment, że trzeba się zmierzyć nie
tylko z kilometrami, ale i podjazdami. Trasa, którą wybrałam na dziś,
zapewnia dobry trening. Droga, wiodąca wzdłuż Jeziora Żywieckiego jest jak
sinusoida. W przeciwieństwie do tej matematycznej zapewnia jednak piękne
widoki.
W Łodygowicach zatrzymałam się na chwilę, by sfocić zabytkowy drewniany
kościółek św. Szymona i Judy Tadeusza. Tradycyjnie nie udało mi się pstryknąć
fotki we wnętrzu. Drewniane kościółki tak mają, że albo są zamknięte, albo
właśnie trwa msza.
Głównym dzisiejszym celem była zapora retencyjna na potoku Wilkówka w
Wilkowicach. Potok szumi ładnie, ale zapora nie rzuciła mnie na kolana. Z
podjazdu do Wilkowic rozciąga się piękny widok na Skrzyczne i jak się człowiek
zasapie, zawsze można się zatrzymać i udawać, że robi się zdjęcie ;)
Żeby nie wracać tą samą drogą postanowiłam przejechać przez Bielsko,
korzystając z zainstalowanej w telefonie nawigacji OsmAnd.
Bardzo ją lubię, bo ma trzy tryby: samochodowy, rowerowy i pieszy, mówi ludzkim
głosem, można regulować czas podświetlania ekranu. Na początku jechałam
pustymi, bocznymi uliczkami, potem ściągnęła mnie na ścieżkę rowerową
prowadzącą terenem wzdłuż rzeki Biała.
Tak dojechałam do Mikuszowic, gdzie znajduje się piękny drewniany kościół pw
św. Barbary. Tym razem miałam farta i mogłam zajrzeć do wnętrza.
Przez znaczną część miasta przejechałam bezproblemowo, elegancko wyasfaltowaną
ścieżką rowerową. Zabawa zaczęła się po wjeździe na osiedle Złote Łany.
Nawigacja, nastawiona na rower, próbowała mnie przeprowadzić jak
najbardziej bocznymi uliczkami. Ekran miałam wyłączony, żeby nadmiernie nie
zużywać baterii, nie zawsze skręcałam właściwie. Co chwila słyszałam tylko
"nowa trasa..." albo "skręć w ulicę Zygmunta trzy Wazy..."
;) Upał rósł, uliczki do płaskich nie należą, a mnie zdarzyło się
przez moment kręcić w kółko. Dopiero gdy wreszcie udało mi się znaleźć na
Lipnickiej, odetchnęłam z ulgą, choć tam czekał na mnie kolejny podjazd. No,
ale za to prosta droga do domu :)