Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:561.27 km (w terenie 44.00 km; 7.84%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Suma podjazdów:5335 m
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:43.17 km
Więcej statystyk

atrakcje różne, różniste

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · Komentarze(22)
Dziś, na specjalne życzenie Piotrka, zaplanowałam trasę prowadzącą do jednych z największych ruin w Polsce. Ale o tym za chwilę. Wokół Sandomierza jest wiele ciekawie wytyczonych i dobrze oznakowanych szlaków rowerowych. Prowadzą bocznymi drogami, gdzie samochodów niemal się nie spotyka. Jedziemy w szpalerze drzew owocowych, rozkoszując się zapachem jabłek.

droga w wąwozie © niradhara


Piotrek wśród bezkresnych sadów © niradhara


W drodze do Ossolina spotyka nas niespodzianka – zamiast, jak dotychczas, gładkiego jak stół asfaltu pojawia się polno-leśna drożyna. Ostatnio często padało, więc miejscami stoją na niej dość głębokie kałuże. Humory nam dopisują, więc traktujemy to jako przygodę.

pierwsza kąpiel błotna © niradhara


W Ossolinie są dwie atrakcje turystyczne. Pierwsza to Kapliczka Betlejemska ufundowana przez Jerzego Ossolińskiego w 1640 roku. Została ona wybudowana na wzór tej, która znajduje się w Betlejem, a legenda głosi, że ziemię na jej usypanie Ossoliński sprowadził z Palestyny.

Kaplica Betlejemska © niradhara


Drugą atrakcją jest pozostałość po późnorenesansowym zamku wybudowanym przez Kanclerza Wielkiego Koronnego Jerzego Ossolińskiego. Zamek stojący na malowniczym wzgórzu połączony był pięknym arkadowym mostem z zabudowaniami gospodarczymi na przeciwległym wzgórzu. Wnętrza urządzono z niezwykłym przepychem. W 1816 r. Antoni Ledóchowski, nowy właściciel, rozkazał wysadzić zamek w powietrze. Jak głoszą przekazy, zrobił to w trosce o morale swych synów, by nie zaciągali karcianych i pijackich długów pod zastaw rodowej siedziby (cóż za genialna metoda na ocalenie rodowego dziedzictwa!). Dziś po wspaniałej rezydencji pozostała tylko arkada mostu.

pozostalość zamku w Ossolinie © niradhara


Z Ossolina jedziemy do Klimontowa. Ta niewielka miejscowość może się poszczycić dwoma wspaniałymi obiektami. Najpierw zwiedzamy kolegiatę p.w. św. Józefa.

kolegiata w Klimonowie © niradhara


wnętrze - plan ogólny © niradhara


ołtarz główny © niradhara


Kościół ten, ufundowany w 1637 r. przez Jerzego Ossolińskiego, wzniesiony został przez Wawrzyńca Senesa na planie elipsy, według projektu nawiązującego do architektury kościoła Santa Maria de la Salute w Wenecji. Wieże, przedsionek i kopułę ukończono dopiero w XVIII w. We wnętrzu wokół eliptycznej części centralnej biegnie obejście, do którego otwierają się przyścienne wnęki ołtarzowe. Bogate, barokowe wnętrze jest naprawdę piękne.

organy jakies mikre © niradhara


eliptyczny sufit © niradhara


bogato tutaj © niradhara


dobrze sytuowany aniołek z pozłacanymi skrzydełkami © niradhara


Inny Ossoliński - Jan podjął w 1613 r. decyzję o sprowadzeniu do Klimontowa dominikanów. Ufundował klasztor, którego budowniczymi byli Casper i Sebastian Fodygowie. Po III rozbiorze Polski prawie cały klasztor zamieniono na wojskowy lazaret. Głośna była historia o epidemii, która panowała wtedy wśród żołnierzy, a która zakończyła się dopiero za sprawą obrazu Matki Boskiej, do którego chorzy zaczęli się modlić.

Klasztor Dominikanów © niradhara


wejście do klasztoru © niradhara

W 1878, po kolejnym pożarze miasta, wprowadziło się do budynku kilkanaście biednych rodzin i sąd ziemski, utrudniając życie kilku zakonnikom, którzy jeszcze tam mieszkali. Ostatni z zakonników zmarł w 1901 r. kończąc tym samym historię zakonu dominikanów w Klimontowie. Obecnie trwają tu prace remontowe, a wnętrze kościoła zobaczyć można tylko przez kratę w drzwiach.

zdjęcie robione przez kratę © niradhara


zbliżenie ołtarza głównego © niradhara


Jedziemy dalej. Krajobraz się zmienia, znikają sady, a pojawiają się łany dojrzewającego zboża. Teren lekko pofalowany, pojawiają się nawet znaki ostrzegające o nachyleniu 6-7%. Wreszcie jakieś urozmaicenie :)

teraz jedziemy wśród pól © niradhara


nareszcie pofalowany teren © niradhara


Wreszcie docieramy do największej atrakcji dnia, czyli monumentalnych ruin zamku w Ujeździe. Krzyżtopór, bo taka jest jego nazwa, to najwspanialsza rezydencja wzniesiona w Polsce na początku XVII wieku. Bogaty i pełen fantazji wojewoda sandomierski Krzysztof Ossoliński kazał zaprojektować ją w typie palazzo in forteca. Liczyła tyle baszt, ile pór roku, tle sal balowych, ile miesięcy, tyle pokoi, ile tygodni i tyle wszystkich okien, ile dni w roku. Z zewnątrz surowy, pięcioboczny bastion, a w środku olśniewający swoim przepychem dziedziniec.

Zamek Krzyżtopór - 1 © niradhara


Zamek Krzyżtopór - 2 © niradhara


Niesamowite opowieści krążyły niegdyś o kunsztownych zdobieniach i malowidłach. Główny gabinet nakryty był ponoć kryształową szybą, nad którą pływały rybki i różne morskie stwory. W stajniach, przeznaczonych dla trzystu koni, nad marmurowymi żłobami znajdowały się lustra. Podziemny tunel, łączący zamek Krzyżtopór z zamkiem w Ossolinie wyłożony był cukrem, co imitowało lód i pozwalało na jazdę saniami. Kto chce, niech wierzy :)

Zamek Krzyżtopór - 3 © niradhara


Niestety, zamek Krzyżtopór nie przyniósł szczęścia właścicielowi, który rok po zakończeniu budowy zmarł. Po 11 latach został zajęty przez Szwedów i przerobiony na żołnierskie koszary.

Zamek Krzyżtopór - 4 © niradhara


Zamek Krzyżtopór - 5 © niradhara


Legenda głosi, że w lochach zamkowych ukryte są skarby, schowane za potrójnymi drzwiami. Pierwsze z nich to drzwi żelazne, drugie – dębowe, trzecie – jesionowe. Na drzwiach jesionowych widnieje krzyż i topór. Na pierwszych drzwiach wiszą trzy klucze. Żelazny otwiera żelazne drzwi, srebrny dębowe, złoty zaś jesionowe. Za jesionowymi drzwiami stoją trzy beczki - napełnione złotymi, srebrnymi i miedzianymi monetami. Beczek strzeże jakieś licho. Gasi lampy i śmieje się szatańskim śmiechem. Wielu było śmiałków, którzy próbowali zdobyć skarb, ale nikt nie przeżył spotkania z ich piekielnym stróżem.

Zamek Krzyżtopór - 6 © niradhara


Zamek Krzyżtopór - 7 © niradhara


My nawet nie próbujemy. Nie ze strachu przed diabłem, ale jak tu potem taki ciężar przewieźć na rowerach? O zakopanych kartach kredytowych nic nie wyczytaliśmy, poprzestajemy zatem na podziwianiu ogromu ruin.

Zamek Krzyżtopór - 8 © niradhara


Zamek Krzyżtopór - 9 © niradhara


Łaskawa Matka Natura w celu dodania ruinom tajemniczości zasnuwa nagle niebo ciężkimi, czarnymi chmurami. Huk dalekich grzmotów odbija się echem od zamkowych murów. Pięknie i groźnie! Nam jednak pora jechać. Po krótkiej deliberacji czego boimy się bardziej, burzy czy tirów, wybieramy tiry i do Opatowa pędzimy główną drogą ile sił w nogach.

Unia dała kasę, to się remontuje © niradhara


dzięki tym miłym panom zamek będzie równie piękny jak niegdyś © niradhara


Przez czas jakiś wydaje się nawet, że my i burza nie jesteśmy na kursie kolizyjnym. W Opatowie tracimy jednak złudzenia. Rozświetlające niebo błyskawice są coraz bliżej. Nie możemy jednak odpuścić sobie zwiedzenia opatowskiej kolegiaty pod wezwaniem św. Marcina z Tours. Zajmuje ona wyjątkowe miejsce wśród zabytków architektury romańskiej w Polsce. Jako jedna z nielicznych dobrze dochowana od XII wieku do naszych czasów swoimi rozmiarami, okazałością i wysoką klasą architektoniczną od ponad ośmiuset lat daje świadectwo kunsztu średniowiecznych budowniczych.

kolegiata w Opatowie © niradhara


wnętrze kolegiaty © niradhara


Na temat jej powstania istnieją różne teorie. Najciekawsza i zarazem najbardziej tajemnicza głosi, że kolegiatę zbudowali templariusze. Sprowadził ich na te tereny Henryk Sandomierski, jedyny polski władca, który nie wymawiając się brakiem w Ziemi Świętej piwa niezbędnego Słowianom do życia w gorącym klimacie, wyruszył wraz z rycerstwem na krucjatę w 1154 roku, aby zmazać rzuconą na siebie klątwę. Henryk Sandomierski rzekomo osadził Braci Świątyni Salomona w Opatowie. Pierwszym komandorem został jednocześnie pierwszy znany z imienia polski templariusz - Wojsław (Wielisław) Trojanowic herbu Powała, zwany jerozolimskim. Komandoria miała przetrwać do 1237 roku.

organy i kolejny piekny sufit © niradhara


kontrast ciemnego wnętrza i błyszczącej ambony robi duże wrażenie © niradhara


Zaczyna padać, więc tylko rzut oka i fotka Bramy Warszawskiej stanowiącej jedyny zachowany fragment nowożytnego systemu obronnego Opatowa. Jest to budowla w stylu renesansowym pochodząca z pierwszej połowy XVI wieku.

Brama Warszawska © niradhara


Przed burzą i deszczem chronimy się w restauracji przy rynku. Piotrek jest mięsożerny, ja należę do KMP, czyli Klubu Miłośników Pierogów. W „Żmigrodzkiej” serwują tylko jeden rodzaj – ruskie, ale za to pyszne. W Sandomierzu byliśmy wcześniej w knajpce, gdzie jest aż 30 rodzajów, jestem jednak pierogową tradycjonalistką i nigdy nie uznam pierogów o smaku pizzy za danie narodowe!

pierogi lepsze niż w Sandomierzu © niradhara


Burza ustaje, pada jednak dalej i nie ma co liczyć, że prędko skończy. Nie chcemy wracać po ciemku, trzeba nam więc wskoczyć na siodełka i ruszać. Tu zaczynają się doświadczenia, które dopiero po znalezieniu się w suchym i ciepłym domu nazywa się atrakcjami. W czasie ich trwania wywołują raczej niepohamowany odruch wymieniania wszystkich brzydkich i strasznych przekleństw, takich jak np. „o kurcze blade!” lub „a cóż to znów u licha!” Wszystko to dlatego, że jakieś wyładowania, prądy magnetyczne albo złe duchy mieszają dżipsowi w prostym elektronicznym rozumku i ów przeciąga nas przez kilka kilometrów błotnistych pól. Chwila, w której schlapani po czubek głowy docieramy wreszcie do asfaltu, będzie przeze mnie wspominana do późnej starości, jako jedna z najszczęśliwszych w życiu.

woda z nieba i woda pod kołami © niradhara


Po drodze mijamy jeszcze neorenesansowy pałac we Włostowie, wzniesiony w latach 1854-1860 na zlecenie Stanisława Karskiego, według projektu Henryka Marconiego. Pierwotną konstrukcję przebudowano na przełomie XIX i XX wieku. Zostały doprowadzone media – prąd elektryczny, linia telefoniczna i wodociąg. Pałac wyposażono też w centralne ogrzewanie, a w jego łazienkach można było korzystać z ciepłej i zimnej wody. Gościł tu między innymi Stefan Żeromski, który we Włostowie właśnie pracował nad "Popiołami”. Pałac popadł w ruinę już po zakończeniu II wojny światowej, gdy jego pomieszczenia zajęło Państwowe Gospodarstwo Rolne.

ruiny pałacu Karskich © niradhara


Dalej, w słabnącym powoli deszczu, bez żadnych już przygód wracamy do Sandomierza. Docieramy bardzo późnym wieczorem i po raz ostatni podziwiamy oświetlone pięknie miasto. Jutro wracamy do domu, ale to jeszcze nie koniec wakacji, wycieczek i przygód :)

i znów w Sandomierzu © niradhara



magneticlife.eu because life is magnetic

zabytki ukryte wśród sadów

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(17)
O piątej rano obudził nas odgłos deszczu tłukącego o dach przyczepy. Piotrek przez sen mruknął „to może wyłączymy budzik..” No i pospaliśmy sobie :) Potem w uroczystym skupieniu piliśmy jedną kawę za drugą, uzupełnialiśmy wpisy … i tak zeszło do południa. W końcu, dręczeni wyrzutami sumienia, że marnujemy dzień, wyruszyliśmy w kierunku Koprzywnicy. Dżips zrobił nas zaraz na początku lekko w konia, nie znał bowiem najnowszych ścieżek rowerowych i przesmyczył nas dookoła miasta, dzięki temu jednak zrobiliśmy fotki Szkotom i przejechaliśmy prowadzącą lessowym wąwozem ulicą Salve Regina.

najazd Szkotów na Sandomierz © niradhara


ulica Salve Regina © niradhara


Trasa rowerowa początkowo prowadziła nas równolegle do Wisły, później kluczyła pomiędzy sadami owocowymi. Spokój, brak ruchu – niby idylla, ale monotonia krajobrazu była tak przytłaczająca, że tylko z rzadka zamiast drzewek owocowych trafił się zagon kapusty.

Wisła podchodzi pod wały © niradhara


Flatlandia © niradhara


młody sad © niradhara


owocujący sad © niradhara


Fakt, jedzie się dobrze – ciągle w tym samym tempie, bez zmiany przełożeń. Gdyby jednak od czasu do czasu nie było zakrętów, to można byłoby usnąć w czasie jazdy. Napotkane po drodze dzieci są tak znudzone, że dla rozrywki nawet obcym mówią „dzień dobry”. Starzy siedzą na progach domów i patrzą na drogę, a wielu młodych już w godzinach wczesnopopołudniowych porusza się lotem koszącym. Wreszcie (a przecież to tylko ok. 20 km) dotarliśmy do Koprzywnicy.

dojechaliśmy do Koprzywnicy © niradhara


Znajduje się tu Klasztor Cystersów (obecnie Kościół Parafialny pw. Św Floriana) należący do Europejskiego Szlaku Cystersów. Powszechnie przyjęto rok 1185 jako datę jego fundacji, kiedy to do niewielkiej wsi nad rzeczką Koprzywnianką przybyła pierwsza grupa mnichów. Fundatorem był Komes Mikołaj z rodu Bogoriów. Wydzielił on ze swych posiadłości spory kompleks dóbr i przekazał go na uposażenie nowej placówce klasztornej.

Klasztor Cystersów - 1 © niradhara


Opactwo musiało rozwijać się pomyślnie, skoro już w 1 ćw. XIII w. podjęto wysiłek budowy okazałej świątyni, a krótko potem kompleksu klasztornego. Spore szkody opactwu poczyniły najazdy tatarskie w roku 1241, a w1259 spalono nawet klasztor. W wyniku tych spustoszeń książę Bolesław Wstydliwy nadał klasztorowi szereg przywilejów. Określił on Koprzywnicę jako targ na prawie niemieckim, a legat papieski zatwierdził klasztorowi dziesięciny z dwudziestu pięciu wsi. Na skutek reformy przeprowadzonej przez Edmunda a Cruce i wprowadzenia prowincji polskiej, Koprzywnicy wyznaczono w 1580 r. liczbę dwudziestu zakonników, którzy powinni zamieszkiwać klasztor.

Klasztor Cystersów -2 © niradhara


W tym czasie opactwo kontynuowało dotychczasową linię rozwoju gospodarczego, opierając swą siłę na dobrach ziemskich, tworzonych folwarkach, centrum handlu lokalnego, jakim był ośrodek miejski w Koprzywnicy, oraz na dochodach z dziesięcin, młynów i przywilejów monarszych.

Klasztor Cystersów - 3 © niradhara


Klasztor Cystersów - 4 © niradhara


W kwietniu 1819 r. decyzją władz carskich, którą wcielił w życie rząd Królestwa Polskiego, klasztor skasowano. Zabudowania klasztorne przeznaczono dla parafii koprzywnickiej i oddano w zarząd diecezjalny Kościół i budynki klasztorne uległy uszkodzeniu podczas obu wojen światowych. W latach 1948-1949 przeprowadzono prace konserwatorskie.

Klasztor Cystersów - 5 © niradhara


Klasztor Cystersów - 6 © niradhara


Teraz Piotrek koniecznie chce dojechać do Łoniowa. Zgadzam się, a potem przeklinam w duchu, że dałam się namówić. Jedziemy główną, ruchliwą drogą. Po lewej słupki i zwężenie jezdni, po prawej dziury gabarytami niemal równe lejom po bombach. Czy warto było ryzykować życie, by zobaczyć pałac zza ogrodzenia?

pałac Moszyńskich © niradhara


Pałac w Łoniowie powstał w połowie XVIII wieku. Wtedy to ówcześni właściciele wsi Łoniów Moszyńscy (potomkowie naturalnej córki Augusta II Mocnego i jego faworyty Anny Konstancji von Hoym, znanej jako hrabina Cosel ) postanowili na miejscu dotąd zajmowanym przez dwór wybudować pałac - obiekt wygodny, nowoczesny i reprezentacyjny. Opracowanie projektu powierzono znanemu architektowi z Krakowa, Antoniemu Łuszczkiewiczowi.

przyłapany na podjadaniu © niradhara


Na szczęście dalej znów jedziemy bocznymi drogami wśród sadów. Dojeżdżamy do Sulisławic. Tu znajduje się jedno z najsławniejszych Sanktuariów Maryjnych w diecezji sandomierskiej. Tworzy je zabytkowy zespół dwóch kościołów.

doimy Unię © niradhara


Piotrek idzie zwiedzać © niradhara


Stary, malutki kościół Narodzenia NMP, zachował późnoromańskie detale architektoniczne. Wzniesiony został około poł. XIII w. zapewne przez warsztat zatrudniony przy budowie klasztoru cystersów w Koprzywnicy. Zachowała się część zachodnia kościoła z portalem. Część wschodnia dobudowana w miejsce drewnianej ok. 1600r., zakrystia z XVIII w. Wnętrze kryte stropem ma wyposażenie barokowe.

stary kościół © niradhara


ołtarz w starym kościele © niradhara


stary kościół w Sulisławicach © niradhara


cóż za piękny sufit © niradhara


Nowy zbudowano w latach 1871-88 wg projektu architekta Wojciecha Bobińskiego. Neogotycka trójnawowa bazylika prezentuje zewnątrz klasyczny gotycki system szkarp i łuków przyporowych. W ołtarzu głównym znajduje się niewielkich rozmiarów obraz Misericordia Domini. Malowany na desce, późnogotycki, w 1659 r uznany za cudowny znany licznym pielgrzymom pod nazwą Matki Boskiej Bolesnej Sulisławskiej.

bazylika w Sulisławicach © niradhara


wnętrz bazyliki © niradhara


organy © niradhara


kolejny piękny sufit © niradhara


Zaczyna kropić, na horyzoncie widać czarne chmurzyska. Wracamy na camping. Gdy dojeżdżamy do Sandomierza okazuje się, że mieliśmy szczęście, bo tu nieźle lało.

ten szlak zaprowadzi nas na camping © niradhara


wracamy do Sandomierza © niradhara




Uwaga: teraz będzie fotorelacja wieczorna. Ortodoksyjni cykliści stanowczo nie powinni jej oglądać, jako że stare miasto zaliczyliśmy per pedes ;)

najpierw lodziki © niradhara


potem "Czerwony Kapturek" © niradhara


Piotrk wybrał "Straż Nocną" :) © niradhara


budynek Poczty Polskiej © niradhara


sandomierski ratusz © niradhara


fotka zbiorowa ratusza i kamieniczek © niradhara

magneticlife.eu because life is magnetic

zamek w Baranowie Sandomierskim

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(10)
Plan na ten rok zakładał zwiedzanie zamków, pałaców i dworów. Trzymając się go postanowiliśmy z Piotrkiem pojechać do Baranowa Sandomierskiego, by zobaczyć jeden z najpiękniejszych renesansowych zamków w Polsce.

cel dzisiejszej wycieczki © niradhara


Sandomierz zostaje za nami © niradhara


Szczerze mówiąc nie pamiętam już, kiedy ostatnio jeździłam po płaskim. Zawsze tylko góry albo w najgorszym razie pagórki. Sądziłam więc, że dziś będzie lajcik. Nie było. Przez cała drogę do Baranowa wiatr wiał nam prosto w twarz. To akurat drobiazg, wszak i u nas wiatr jest zjawiskiem normalnym. Najgorsza była nuda – żadnych uroczych widoczków zachęcających do wyciągnięcia aparatu. Albo pola, albo las, albo nieciekawe wioski. Strasznie mi się kilometry dłużyły.

plaskatość niemożebna © niradhara


Dojechaliśmy wreszcie do celu, pokręciliśmy się trochę po rynku. Jakaś sztywna panienka chciała uwieść Piotrka, ale zachowałam czujność! ;)

Piotrek zainteresował sie jakąś panienką © niradhara


Bilety do zamkowego muzeum nie są drogie, a ochrona zobowiązała się do pilnowania naszych rowerów – jak miło :) Teraz kilka słów historii. Rezydencję w Baranowie Sandomierskim wzniesiono w drugiej połowie XVI w. z inicjatywy starosty radziejowskiego Rafała V Leszczyńskiego herbu Wieniawa. Początkowo był tu dwór renesansowy a w zamek rozbudował go jego syn - wojewoda brzeski Andrzej Leszczyński.

no to dojechaliśmy © niradhara


mały drapieżnik © niradhara


dziedziniec zamkowy © niradhara


maszkaron chroni przed złymi mocami © niradhara


Zamek w Baranowie Sandomierskim przechodził kolejno w posiadanie rodzin: Wiśniowieckich, Sanguszków, Lubomirskich, Małachowskich, Potockich i Krasickich. W 1867r. wystawione na licytację dobra baranowskie, nabył Feliks Dolański. Następnie zamek dziedziczy Stanisław Dolański, który postanawia zniszczony po pożarze w 1898r. obiekt odrestaurować. Pod kierunkiem krakowskiego architekta Tadeusza Stryjeńskigo, przeprowadzono zmiany w rozkładzie pomieszczeń. W tym czasie m.in. w narożnej komnacie parteru, urządzono secesyjną kaplicę. Została ona ozdobiona imponującymi witrażami Józefa Mehoffera oraz ołtarzem z wyjątkowym obrazem Jacka Malczewskiego „Matka Boska Niepokalana”.

kaplica zamkowa © niradhara


jeden z witraży © niradhara


Z zamkiem związanych jest wiele legend. Oto jedna z nich. Była akurat wigilia, więc pan zamku Rafał Leszczyński wyruszył z darami do obozu partyzantów Czarnieckiego stacjonujących w obozie nad Sanem. W zamku pozostała tylko córka Leszczyńskiego i służba zajęta przygotowywaniem wieczerzy. Wtem ktoś krzyknął: "Szwedzi idą!". Po chwili do zamku zaczęli wbiegać w panice mieszkańcy Baranowa szukający tu schronienia. Młoda Leszczyńska nie ulękła się, rozkazała zaryglować bramę i poszła do baszty, w której znajdował się kaplica. Tam zaczęła się żarliwie modlić przed słynącym cudami obrazem Matki Boskiej. Gdy Szwedzi przystąpili do szturmu bramy, nakazała otworzyć tajne przejście łączące zamek w Baranowie z Sandomierzem. Wszyscy udali się do lochu, ale sama Leszczyńska poszła nadal modlić się do kaplicy.


schodami w górę © niradhara


schodami w dół © niradhara


Kajman podziwia krużganki © niradhara


Wtem w oknie zobaczyła wielką czarną chmurę, która spowiła niebo. Posypał się z niej kamienny grad, który wywołał popłoch wśród Szwedów. Ich zbroje były bowiem za słabe, aby oprzeć się spadającym na nich z potworną siłą kamieniom. Najeźdźcy rozbiegli się więc w popłochu, a zamek i ukrywający się w nim ludzie zostali uratowani. Podczas pasterki wszyscy uroczyście podziękowali Bogu za ocalenie. Podobno ci co stali najbliżej młodej Leszczyńskiej widzieli otaczający ją obłok, który znikł po nabożeństwie.

żubr - herb właścicieli zamku © niradhara


salon czerwony © niradhara


salon klubowy © niradhara


salon zielony © niradhara


na lustrze aniołek, w lustrze diabełek ;) © niradhara


tu piękne są nawet sufity © niradhara


no panienki, pora przejść na dietę © niradhara


ten zamek nazywają małym Wawelem © niradhara


W podziemiach zamku można jeszcze zwiedzić małą wystawę archeologiczną oraz zmieniające się kolekcje tematyczne. Tym razem były muszelki, więc odpuściliśmy sobie.

średniowieczna dłubanka © niradhara


w dzień śpi, a w nocy straszy © niradhara


zamek widziany od strony parku © niradhara


Kolejnym punktem programu miał być zamek w Tarnobrzegu. Najpierw jednak przyjrzeliśmy się rynkowi i klasztorowi dominikanów.

rynek w Tarnobrzegu © niradhara


klasztor Dominikanów © niradhara


Klasztor i kościół ufundowane zostały przez rodzinę Tarnowskich wiślickim aktem erekcyjnym z 29 czerwca 1676 roku. W 1693 r. dominikanie rozpoczęli budowę nowego kościoła. 22 czerwca 1703 roku, podczas budowy murowanej świątyni, ogień strawił pozostałą część drewnianego klasztoru. Nowy, murowany kościół oraz klasztor wzniesiono w stylu barokowym, a projektantem był Jan Michał Link. W sierpniu 1706 roku nowy, murowany kościół razem z ołtarzami konsekrował biskup krakowski Stanisław Franciszek Biegański. Całkowite wyposażenie wnętrza kościoła ukończono dopiero w r. 1782. W 1915 roku żołnierze austriaccy zniszczyli chór, organy, sklepienia i ołtarze. Gruntowną renowację świątyni wykonano roku 1930.

wnętrze robi duże wrażenie © niradhara


Budowa zamku została zapoczątkowana w XV wieku jako wieżowy dwór obronny. W XVII i XVIII wieku został adoptowany przez rodzinę Tarnowskich i przebudowany. Do zamku dodano system fortyfikacji bastionowych. W 1830 roku zamek został ponownie przebudowany na rezydencję – muzeum w stylu neogotyku, według projektu architekta Franciszka Marii Lanciego. Tarnowscy zgromadzili w zamku wielkie zbiory dzieł sztuki, bibliotekę i archiwum. Zamek spłonął w 1929 r. i w trakcie odbudowy otrzymał formy neobarokowe. Wokół zamku założono w XIX wieku rozległy park krajobrazowy. Obecnie w zamku przeprowadzany jest gruntowny remont, przystosowujący go do funkcji muzealnej.

zamek Tarnowskich © niradhara


Dalej było wesoło. Najpierw nasz dżips zapętlił się i wodził nas w kółko, potem okazało się, że prom, którym mieliśmy zamiar przeprawić się na drugą stronę Wisły z niewiadomych przyczyn nie kursuje i kursować nie będzie. Zrezygnowani wróciliśmy na rynek i pocieszyliśmy się wielkimi lodami :)

dziś prom nie kursuje © niradhara


kompozycja skrzydlato-kuprowa © niradhara


W okolicy nic godnego uwagi już nie było, wróciliśmy zatem na camping. Wieczorkiem jeszcze spacer do fantastycznej lodziarni i podziwianie starego miasta. Trzeba tu będzie wrócić z aparatem i zrobić kilka nocnych fotek.


magneticlife.eu because life is magnetic

śladami ojca Mateusza

Piątek, 22 lipca 2011 · Komentarze(17)
Do Sandomierza wybieraliśmy się z Piotrkiem od dawna. Jest to miasto o długiej i ciekawej historii. Położone na siedmiu wzgórzach na lewym brzegu Wisły, pełne perełek architektonicznych, warte jest odwiedzenia. Zatrzymaliśmy się na campingu „Browarny”, tuż obok starówki. Deszczowa i zimna pogoda nie zniechęciła nas do zwiedzania – częściowo rowerowego, a częściowo pieszego. Od czego by tu zacząć?

urocze miasto Sandomierz © niradhara


sandomierski ratusz © niradhara


Najlepiej chyba od rynku, miejsca łatwo rozpoznawalnego dzięki znanemu wielbicielowi rowerów - ojcu Mateuszowi. Króluje tu bryła ratusza ozdobionego przepiękną szesnastowieczną attyką. Nie ma chyba w Polsce ani jednego wielbiciela seriali, który by nie rozpoznał tego budynku ;)

wjeżdżam przez Bramę Opatowską © niradhara


rynek łagodnie opada w stronę skarpy © niradhara


Kamieniczki mieszczańskie wokół rynku pochodzą głównie z XVI i XVII wieku. Najsłynniejszą z nich jest dom Oleśnickich. Tutaj w 1570 roku odbył się tzw. zjazd innowierców, którego skutkiem było podpisanie przez kalwinów, luteran i czeskich husytów tzw. zgody sandomierskiej i wydanie wspólnego katechizmu.

dom Oleśnieckich to ten biały z podcieniami © niradhara


sandomierski rynek © niradhara


miasto przyjazne nowożeńcom © niradhara


polecam lodziarnię na rogu © niradhara


każdy szczegół jest ciekawy © niradhara


ulica Mariacka © niradhara


Przy ulicy Oleśnickiej znajduje się wejście do sandomierskich podziemi, częściowo udostępnionych do zwiedzania. Wykopane zostały w XIII wieku przez kupców, którzy składowali w nich towary. Suche i lekkie gleby lessowe pozwalały na łatwe drążenie. Powstały labirynt lochów sięgał 15 metrów pod powierzchnię miasta i miał kilka kilometrów długości. Podziemne korytarze licowano cegłą, budowano kamienne sklepienia.

ulica Oleśnicka © niradhara


wchodzimy do lochów © niradhara


skład towarów © niradhara


Sandomierz był trzykrotnie napadany przez Tatarów. Istnieje legenda o Halinie Krępiance, która podstępem zwabiła do lochów oblegających miasto najeźdźców, a następnie dała znak obrońcom, by zasypali wejście. Bidulinka oczywiście została tam razem z nimi. Oj, musiało się dziać, jak tylko chłopcy się zorientowali, jaki numer im wycięła!

przewodniczka opowiada legendę © niradhara


ktoś chyba był niegrzeczny © niradhara


zostali eksponatami w muzeum :( © niradhara


Udajemy się do Zamku Królewskiego. Powstał on w 1139 roku, by stać się siedzibą nowego księcia sandomierskiego. Kolejne powiększenia i modernizacje trwały przez wieki. Dziś mieści się tu Muzeum Okręgowe. Ekspozycja jest ciekawa. Są tu eksponaty zarówno z czasów prehistorycznych, jak i tych znacznie nam bliższych.

sandomierski zamek © niradhara


dziedziniec zamkowy © niradhara


naszyjnik prosty, ale ciekawy © niradhara


Może to padający co chwila z nieba prysznic sprawił, że jakoś tak szczególnie wpadają mi w oko elementy łazienne. Są tu nawet zabytkowe rolki papieru toaletowego. Na ich widok wdaję się w dysputę ze strażniczką sali, jak radzili sobie ludzie, zanim ów przywieziony z Chin wynalazek wszedł do powszechnego użytku. Hm, zmieńmy może temat!

co za wanna! © niradhara


umywalki też ciekawe © niradhara


Życie codzienne ludzi w minionych epokach zawsze bardziej mnie fascynowało, niż daty bitew. O nim zaś najlepiej świadczą takie przedmioty jak nautilus czyli luksusowy puchar do wina wykonany z muszli głowonoga łodzika tworzącej czarę, ujętą w oprawę z motywami bóstw i stworów morskich. Nautilusy były modne w XVI i XVII wieku. Wielkość pucharów była różna od ½ do 4 litrów wina! Jak wyglądały uczty? Jeden toast i wszyscy leżą pod stołem?

nautilus © niradhara


my jeszcze stoimy ;) © niradhara


Jedziemy dalej. Nad skarpą sandomierską stoi ceglany budynek w stylu gotyckim. Powstał w 1476 roku, a ufundował go, na potrzeby ośmiu księży misjonarzy, słynny historyk Jan Długosz. Obecnie mieści się tu Muzeum Diecezjalne z bogatymi zbiorami eksponatów sakralnych.

dom Długosza © niradhara


oboje lubimy muzea © niradhara


sala rzeżb © niradhara


Muzea lubię zwiedzać na własną rękę, bez przewodnika terkoczącego jak karabin maszynowy „na lewo to, na prawo tamto, idziemy dalej”. Tu trzeba nacieszyć oczy każdym detalem. Wyobrażam sobie kobiety, zakonnice pewnie, haftujące ornaty przy zimowym, słabym świetle. Czuję niemal, jak drętwieją im z zimna palce…

zbiory muzealne © niradhara


arcydzieło © niradhara


Przyglądam się długo każdemu eksponatowi. Cóż za niewiarygodna precyzja wykonania! Gdzieś pod czaszką wyświetla mi się obraz jednorazowych plastikowych kubków. Znów pojawia się dręczące mnie coraz częściej pytanie: co zostanie po nas?

kielich mszalny © niradhara


edytorów tekstówwtedy nie było © niradhara


Jednym z bardziej znanych sandomierskich zabytków jest pochodzący z XVII w. barokowy kościół św. Michała Archanioła. Najciekawszym elementem wnętrza jest ambona wykonana jako drzewo genealogiczne opatów benedyktyńskich począwszy od św. Benedykta.

kościół św. Michała Archanioła © niradhara


ołtarz główny © niradhara


ambona © niradhara


Szukamy jeszcze opisywanego w przewodnikach wąwozu Królowej Jadwigi. Znajdujemy do wreszcie, ale odstrasza nas zakaz wjazdu rowerów. Kierujemy się zatem w stronę Gór Pieprzowych. Nie dane jest nam jednak do nich dotrzeć. Chmury stają coraz czarniejsze i straszą ulewą. Zaczynamy strategiczny odwrót na camping.

w poszukiwaniu atrakcji turystycznych © niradhara


za chwilę zacznie sie ulewa © niradhara

magneticlife.eu because life is magnetic

the day after

Niedziela, 17 lipca 2011 · Komentarze(19)

magneticlife.eu because life is magnetic

bez napinki

Sobota, 16 lipca 2011 · Komentarze(27)

magneticlife.eu because life is magnetic

deszczowa integracja

Piątek, 15 lipca 2011 · Komentarze(10)
Nie wiem czy to lejący całą noc deszcz zniechęcił naszych campingowych sąsiadów, czy też skończył im się urlop, w każdym razie gdy wstałam rano kończyli już zwijać namiot. Oznajmili, że jadą do Krakowa, a stamtąd pociągiem do swego rodzinnego Gdańska. Pożegnaliśmy się serdecznie i świeżo upieczona bikestatowiczka Czarna oraz kandydat na bikestatowicza Marek ruszyli w drogę.

koniec urlopu :( © niradhara


pożegnanie © niradhara


Deszcz nie odpuszczał. Koło południa pogoda postanowiła jednak spłatać figla. Rozpogodziło się, temperatura wzrosła. Właśnie zastanawialiśmy się jak tu najlepiej ową nagłą odmianę wykorzystać, gdy zadzwonił Robin oznajmiając, że właśnie pakuje rowery na auto i wraz z Tadziem będą za godzinę w Ojcowie. Super! Wsiadamy na rowery i jedziemy.

chwilowo nie pada © niradhara


Wkrótce niebo znów się zachmurzyło i zrobiło się zimno. Kajman w koszulce z krótkim rękawkiem udawał, że nie zamarza. Ugryzłam się w język i darowałam sobie uwagi w rodzaju „gdybyś jeździł na Kellysku, tak jak ja, miałbyś bagażnik i komplet ciuchów na każdą okazję”. Do Ojcowa dotarliśmy pierwsi. Czas oczekiwania na Roberta i Tadzia wykorzystaliśmy na zwiedzanie zamku. Pierwsza zmiana: ja zwiedzam, Piotrek pilnuje rowerów.

zamek widziany z parkingu © niradhara


Powstanie zamku w Ojcowie jest związane z działalnością fortyfikacyjną króla Kazimierza Wielkiego w 2 poł. XIV w. Zamek zabezpieczał Kraków przed Luksemburczykami, posiadał załogę złożoną ze stu ludzi, którą dowodził starosta. Król nazwał zamek Ociec u Skały, upamiętniając w ten sposób tułaczkę swego ojca, Władysława Łokietka. Nazwa ta podawana przez kroniki w różnej formie przetrwała do dziś jako Ojców.

brama wjazdowa do zamku a za nią oczywiście kasa © niradhara


Za Jagiellonów zamek ojcowski wraz z kilkoma wsiami stał się starostwem niezależnym od starostwa krakowskiego. W połowie XVII w. zamek ojcowski był dobrze ufortyfikowaną rezydencją, którą mimo przygotowanej obrony w 1655 r. zdobyli Szwedzi doszczętnie ją rabując i częściowo paląc. Po zakończeniu wojen szwedzkich ówczesny właściciel zamku - Koryciński przystąpił do odbudowy.

na dziedzińcu zamkowym © niradhara


Zamek zmieniał kilkakrotnie właścicieli. Po III rozbiorze Polski zaczął się proces szybkiej dewastacji. W rozebrano nawet zamkowe mury. Pozostawiono jedynie bramę wjazdową, ośmioboczną wieżę i mury obronne.

niewiele z tego zostało © niradhara


Z dawnej budowli zamkowej pozostało do dziś tylko malownicze ruiny, na które składają się resztki murów obronnych i części mieszkalnych, wieża i brama wjazdowa. Z ruin zamku można podziwiać panoramę Doliny Prądnika.

Dolina Prądnika widziana z ruin zamku © niradhara


tam na dole został Kajman © niradhara


znowu leje, trzeba szybko schować rowery © niradhara


on też idzie zwiedzać zamek © niradhara


Wróciłam na parking, dając zmianę Piotrkowi. Jeszcze trochę czekania (z tym, że ja nie marzłam) i niemal równocześnie pojawiło się auto z dwoma rowerami na dachu i wracający z zamku Piotrek. Uroczyste spotkanie postanowiła uczcić dodatkowymi atrakcjami matka natura, zmywając świat kolejnymi hektolitrami świeżej wody, przy akompaniamencie przetaczających się nad doliną grzmotów. Wzięliśmy ją na przeczekanie i gdy kurek został nieco przykręcony, popedałowaliśmy do Pieskowej Skały.

pod drzewkiem © niradhara


Tadzio na czele peletonu © niradhara


charakterystyczny element krajobrazu © niradhara


Ledwo dotarliśmy na camping, z nieba lunęła kolejna porcja wody! Nie dało się nawet przejść 20 metrów dzielących nas od restauracji. Siedzieliśmy więc w przyczepie, piliśmy gorącą herbatę i plotkowaliśmy na rowerowe tematy, a brzuszkach nam burczało. W końcu jednak los się nad nami ulitował, w chmurach powstała niewielka dziura i mogliśmy posilić się pierożkami. Po czym Robert z Tadziem wskoczyli na siodełka i pomknęli w kierunku auta. Mam nadzieję, że udało im się dojechać bez kolejnego prysznica!

w garażu robi się ciasno ;) © niradhara


Robercie, Tadziu – bardzo dziękuję za odwiedziny, cudownie było się spotkać :)

wreszcie gorąca herbata © niradhara

magneticlife.eu because life is magnetic

ulica Rowerowa

Czwartek, 14 lipca 2011 · Komentarze(8)
Piotrek, biedaczysko, wciśnięty w garniaka pojechał do pracy. I co tu robić? Ciekawsze wycieczki chcemy zrobić wspólnie, zostało mi więc tylko kręcenie po najbliższej okolicy. Krótka analiza mapy i jest plan – sprawdzić niebieski szlak rowerowy zaczynający się za parkingiem obok Maczugi Herkulesa.

bardzo zachęcająca nazwa © niradhara


Camping, na którym stoimy, jest położony na górce. Każda wycieczka w stronę Doliny Prądnika zaczyna się zatem od rozkosznego, ocienionego zjazdu, cieszącego zwłaszcza w tak gorący dzień jak dziś. Jedzie mi się tak dobrze, że dopiero w Ojcowie uświadamiam sobie przegapienie skrętu w Pieskowej Skale. Został kilka kilometrów za mną.

ulica Rowerowa © niradhara


No trudno, trzeba zmienić plany. Według mapy na ów niebieski szlak można wjechać też gdzieś w pobliżu Młynu Katarzyńskiego. Na próżno jednak szukam jakiegoś oznaczenia. Trudno. Kolejna zmiana planu. Ostatecznie skręcam w Ojcowie i do Woli Kalinowskiej jadę asfaltem. Tyz piknie, bo przynajmniej podjazd w cieniu, co w upalny i wilgotny dzień jest nie bez znaczenia. W Woli, za schroniskiem młodzieżowym powinny być oznaczenia niebieskiego szlaku. Nie ma. Jest za to drogowskaz „ulica Rowerowa” :)

są i motylki - Anwi by się tu podobało © niradhara


ogólnie sielsko © niradhara


Jakże tu nie pojechać taką ulicą? No więc jadę wśród łąk i pól. Zabudowy nijakiej nie widać. Dziwna ta ulica… Marzy mi się jakieś miejsce widokowe, chciałabym ujrzeć Dolinę Prądnika z góry. Niestety! W dodatku ulica się zwęża i zarasta pokrzywami. Wiem, że to zdrowo na reumatyzm, ale ja przecież nie mam reumatyzmu. Uwaga, dylemat: martwić się, że pokrzywy nie pomogą czy cieszyć, że dolegliwości wieku starczego jeszcze mnie nie dopadły? ;)

jeszcze Rowerowa czy juz Piesza? © niradhara


Ścieżka konsekwentnie schodzi w dół. Zgodnie z domysłami po chwili pokazują się białe skały. Jest też wreszcie oznaczenie szlaku. Teraz to już nie wiadomo po co, bo i tak wiem gdzie jestem.

wreszcie jakieś oznaczenia © niradhara


Znów asfalt i po raz kolejny przejazd drogą do Pieskowej Skały. Jeszcze mnie nie znudziła, ale fajnie byłoby zobaczyć coś nowego. Usiłuję znaleźć wlot do Doliny Zachwytu. Mapa sugeruje, że jest on mniej więcej w miejscu, gdzie zaczyna się czerwony szlak pieszy. Faktycznie jest tam jakaś ścieżynka. Mogłabym spróbować, ale niebo właśnie zaciągnęło się ciemnymi chmurami, a ja zostawiłam w przyczepie otwarty daszek. Muszę wracać. Może wybierzemy się tam po południu z Piotrkiem.

i znów w Dolinie Prądnika © niradhara


Nie, nie wybierzemy się – nad nami właśnie przetacza się burza. To jest pogoda barowa, a nie rowerowa. Rowerowa była tylko ulica :)

naturalny skalniaczek © niradhara



magneticlife.eu because life is magnetic

o korzyściach z pozostawania dziewicą słów kilka ;)

Środa, 13 lipca 2011 · Komentarze(11)
Piotrek miał dziś zajęte przedpołudnie. Wrócił z pracy bardzo zmęczony, postanowiliśmy więc zrobić tylko krótką wycieczkę do Grodziska, gdzie znajduje się pustelnia błogosławionej Salomei.

po kamolach © niradhara


Grodzisko, położone na urwistej, wysokiej skale nad Doliną Prądnika, wywodzi swą nazwę od istniejącego tutaj w XIII w. grodu obronnego. Założył go ok. 1228 r. książę śląski Henryk Brodaty, wykorzystując naturalne walory obronne tego miejsca. Niedługo potem gród został zniszczony przez Konrada Mazowieckiego w czasie walk o tron krakowski.

będzie trzęsawka © niradhara


Historia Salomei – patronki miejsca - jest bardzo ciekawa. Była córką księcia małopolskiego Leszka Białego i Grzymisławy, księżniczki ruskiej. Urodziła się w 1212 r. Mając zaledwie 6 lat została zaręczona z księciem węgierskim Kolomanem, co miało utrwalić pokój między Polską a Węgrami. W roku 1219, w wieku 8 lat, zasiadła z mężem na tronie halickim. Salomea – ponoć za zgodą męża – zachowała do końca życia dziewictwo. Wkrótce potem, po klęsce z wojskami księcia nowogrodzkiego Mścisława, zostali zmuszeni do rezygnacji z Halicza i udali się na Węgry. W 1241 r. Koloman zmarł na skutek ran odniesionych w bitwie z Tatarami.

dotarliśmydo celu © niradhara


Po śmierci Kolomana Salomea wróciła do Polski. W 1245 r. wstąpiła do klasztoru klarysek w Zawichoście koło Sandomierza. Z czasem jednak uświadomiono sobie, jak łatwo klasztor w Zawichoście może stać się łupem najazdów litewskich, ruskich, a zwłaszcza tatarskich i Bolesław Wstydliwy uposażył drugi klasztor sióstr klarysek pod Krakowem, opodal miejscowości Skała. Tu w 1260 r. przeniosła się Salomea wraz z siostrami. Według legendy księżna żyła przez osiem lat w stojącej na uboczu klasztoru pustelni. Zmarła 17 listopada 1268 r. Ok. 1320 r. klaryski zostały przeniesione do krakowskiego kościoła św. Andrzeja. Grodzisko pozostało w ich rękach, lecz popadło w ruinę i zapomnienie. Dopiero w XVII w. ufundowano nową kaplicę pw. Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii, zrealizowano też odbudowę tzw. pustelni błogosławionej Salomei i miejsce odżyło.

fontanna wyschła © niradhara


Teraz krótka dygresja na temat młodszego brata Salomei – Bolesława Wstydliwego. Przydomek Wstydliwy został nadany księciu przez jego poddanych z racji ślubów czystości, które książę złożył wspólnie z żoną Kingą. Ich małżeństwo nigdy nie zostało skonsumowane. Ciekawostka, prawda? Oboje braciszek i siostrzyczka mają taki wstręt do seksu! Dziś najprawdopodobniej każdy psycholog orzekłby, że to nie przypadek. Bolek został sierotą jako półtoraroczne dziecko. Grzymisława wychowywała dzieci sama i miała na nie tak duży wpływ, że Bolek radził się jej jeszcze jako dorosły facet. Czyżby więzi między matką i dziećmi były nieco patologiczne?

najlepiej prezentuje się z tyłu © niradhara


Małżeństwa Salci i Bolka dobry prawnik mógłby bez problemu unieważnić. Zostały one zawarte w formie sponsalia pro futuro (łac. zaręczyny na przyszłość) – jest to kanoniczna forma zaręczyn stosowana przez dynastie panujące Europy w średniowieczu. Forma ta pozwalała na uroczyste zaręczyny w sytuacji, gdy jeden lub oboje małżonkowie byli niepełnoletni. Akt ten miał charakter ślubu – po osiągnięciu wieku dojrzałego przez zaręczonych nie ponawiano już właściwej ceremonii. Małżeństwo mogło być skonsumowane dopiero, gdy małżonkowie osiągnęli wiek sprawny – 12 lat (!!!) Wtedy też zgodnie z prawem kanonicznym rozpoczynał się ich związek. Był tylko jeden warunek ważności sponsalia de futuro – oboje zainteresowani musieli wyrazić zgodę na fizyczną konsumpcję małżeństwa. Nasi bohaterowie słowa nie dotrzymali i za owo krzywoprzysięstwo Salomea została błogosławioną, a żona Bolka – Kinga świętą. Czyżby liczyło się to, że skoro nie musieli dawać dzieciom kieszonkowego, to szczodrze obdarzali rozwijające się wówczas domy zakonne reguły franciszkańskiej?


nie było fotek, to musieli ryć w kamieniu © niradhara



Tak czy inaczej warto zobaczyć pustelnię Salomei. Szczególnie interesujący jest ołtarz główny, wykonany z czarnego dębnickiego kamienia i jasnokremowego zlepieńca wapiennego z doliny Prądnika. Architekt zastosował przy tym perspektywiczną sztuczkę, polegającą na zestawieniu coraz mniejszych kolumn, dzięki czemu uzyskano optyczny efekt głębi, a sam ołtarz wydaje się większy niż w rzeczywistości.


zaczyna się msza, fotek wnętrza nie będzie :( © niradhara


Ależ się rozpisałam… Pora wracać na trasę. Po zwiedzeniu Grodziska udaliśmy się do Skały na lodziki. Zaopatrzyliśmy się też w Powerade’a. Uzupełniliśmy bidony, wsiedliśmy na rowerki i szurnęliśmy długim zjazdem do Doliny Prądnika. Tu Piotrek zorientował się, że jego bidon został na ławce. Trzeba mu się było samotnie wracać pod górę :( Najważniejsze jednak, że bidon spokojnie na niego czekał :)



pustelnia jest na tej skałce, niestety niezbyt widoczna © niradhara



Wieczór miło spędziliśmy z campingowymi sąsiadami. Są z Gdańska i zwiedzają Jurę na rowerach. Oczywiście namówiłam ich do zarejestrowania się na Bikestats. Czarna, czyli Asia, zrobiła to natychmiast :) Mam nadzieję, że miło ją przyjmiecie :)


zamek w Pieskowej Skale - zmierzch © niradhara



Słońce zaszło, księżyc wspiął się na niebo, a ja pomyślałam sobie, że pewnie zamek w Pieskowej Skale będzie pięknie oświetlony i uda mi się zrobić jakieś fotki. Wskoczyłam na rower i pojechałam. Sama, bo Piotrek nie ma w góralu lampki. Niestety, rozczarowanie - iluminacja kiepskawa, więc i fotki nieciekawe :(


zamek w Pieskowej Skale - noc © niradhara




magneticlife.eu because life is magnetic

Dolina Kluczywody

Poniedziałek, 11 lipca 2011 · Komentarze(18)
Zachciało nam się romantycznych ruin… Mapa najbliższych okolic pokazuje, że na granicy rezerwatu Dolina Kluczywody znajdują się ruiny zamku rycerskiego z I poł. XIV wieku. Wsiadamy zatem z Piotrkiem na rowery i jedziemy po raz kolejny Doliną Prądnika. Ostatnio fotografowałam tu głównie skałki, dziś strzelam fotki zabytkowej już zabudowie.

Dolina Prądnika © niradhara


chatynka © niradhara


chatynka z reklamą © niradhara


chwila skupienia © niradhara


Na wysokości Bramy Krakowskiej skręcamy na czarny szlak rowerowy prowadzący w górę. Telepiemy się po kostce brukowej. Nie ma jednak co narzekać. Chłodny cień lasu, wznoszące się przy drodze skały sprawiają, że trasa jest naprawdę urocza. Aż dziw, że jesteśmy jedynymi rowerzystami, którzy się tu zapuścili.

pierwszy punkt widokowy © niradhara

bruk i ...wpadam w rezonans ;) © niradhara


drugi punkt widokowy © niradhara


Piotrka też trzepie © niradhara


Opuszczamy OPN i trzymając się wciąż czarnego szlaku wjeżdżamy do doliny Kluczywody. Początkowo jedziemy sobie luksusowo gładkim jak stół asfaltem, podziwiając bliższe i dalsze skałki. Robimy krótki postój w pobliżu Jaskini Wierzchowskiej. Kasa biletowa zamknięta na głucho. Spokój, cisza, turystów brak.

stoi wśród pól, więc nazwali ją Polnik © niradhara


focący Kajman © niradhara


jest w czym wybierać © niradhara


Trochę szkoda. Jaskinia stanowi ważne stanowisko archeologiczne z okresu neolitu, kultury łużyckiej i średniowiecza. Na trasie turystycznej obejmującej 370 metrów głównych korytarzy i komór znajdują się, wg informacji z przewodnika, rekonstrukcje plejstoceńskich ssaków i człowieka neardeltalskiego. Może innym razem uda nam się je zobaczyć.

kolejna dziura w skale © niradhara


Teraz pora na czerwony szlak rowerowy, pokrywający się początkowo z czarnym szlakiem pieszym. Za Mącznymi Skałami szlak rowerowy odbija w kierunku Zelkowa, a my trzymamy się szlaku pieszego, by dotrzeć nim do ruin, stanowiących cel naszej wycieczki.

Dolina Kluczywody © niradhara


widoczki piękne, ale... © niradhara


można wpaść do wody albo i do błotka © niradhara


Nazwa Dolina Kluczywody nie jest przypadkowa. Potok Kluczywoda kluczy pomiędzy skałami, ścieżka kluczy przeskakując co i rusz z jednej strony potoku na drugą, my kluczymy do kwadratu, w efekcie czego przegapiamy znajdujące się gdzieś w chaszczach ruiny, tracimy orientację i zamiast odbić w kierunku Białego Kościoła, zaczynamy nieomal wspinać się rowerami po skałach.

z buta, niestety © niradhara


Kellysek zdobywa sprawność wspinacza ;) © niradhara


Wreszcie docieramy do cywilizacji! Wprawdzie nie tam, gdzie planowaliśmy, ale najważniejsze, że jest sklep, można uzupełnić zapas picia i nadrobić stracone kalorie lodzikem :)

nareszcie asfalt! © niradhara


Dalej jedziemy w kierunku Tomaszowic, gdzie znajduje się zespół dworski z przełomu XVIII i XIX wieku, pięknie odrestaurowany i mieszczący obecnie Krakowskie Centrum Konferencyjne.

dworek jest piękny © niradhara


i przyjazny dla rowerzystów :) © niradhara


Z Tomaszowic tylko rzut beretem do Modlnicy. Można tu podziwiać leżący na małopolskim szlaku architektury drewnianej, wzniesiony w 1533 roku kościół św. Wojciecha oraz dwór Konopków – wybudowany w roku 1784, a przebudowany w stylu klasycystycznym w roku 1813.

kościół - odsłona I © niradhara


kościół - odsłona II © niradhara


fotka zza ogrodzenia © niradhara


Z Modlnicy wypadamy na makabrycznie ruchliwą drogę krajową nr 94 i już po 200 metrach uciekamy w bok, w stronę Giebułtowa. Tu skręcamy na poznany już przez nas w części czarny szlak rowerowy prowadzący Doliną Prądnika. Aż dziw, jakie tu pustki w dzień powszedni!

jak ja to lubię :) © niradhara


za mną Kajman © niradhara


teraz ja © niradhara


a przede mną pusta droga © niradhara


Czyżby Piotrek chciał tu zamieszkać? © niradhara


Ostatnio w komentarzach do wycieczki Anwi zadała mi pytanie, jak udało mi się uniknąć tłumów na fotkach? To dość proste. Zmotoryzowane wycieczki docierają na parking do Ojcowa. Autokary i pomniejsze blachosmrody wypluwają tu turystyczną stonkę, która pełznie do Groty Łokietka i po zaliczeniu jej wraca przez Bramę Krakowską. Reszta doliny mało kogo interesuje. Wystarczy odjechać rowerem kawałek dalej, by poczuć się swobodnie.

stąd się rozpełzają po OPN-ie © niradhara


swobodny Kajman :) © niradhara


Odnoszę wrażenie, że najwięcej zwiedzających jest tu wiosną i jesienią, gdy OPN i zamek w Pieskowej Skale odwiedzają setki wycieczek szkolnych. W czasie wakacji, w dni powszednie jest tu raczej pusto. Można nawet sfotografować kapliczką „Na Wodzie” niezasłoniętą przez samochody ;)

kapliczka "Na Wodzie" © niradhara


Jak głosi tradycja, została ona wzniesiona w 1901 roku celem ominięcia carskiego zakazu budowy świątyń „na ziemi ojcowskiej”. Jest przykładem miejscowej architektury z pocz. XX wieku nawiązującej do tzw. stylu szwajcarskiego.

ach, jak pięknie bieleja na tle błękitnego nieba © niradhara


zaniedbanie © niradhara


Wreszcie dojeżdżamy do Pieskowej Skały. Przed nami jeszcze tylko ostatni leczniczy podjeździk i w nagrodę zimne piwo :)

zamek w Pieskowej Skale © niradhara



magneticlife.eu because life is magnetic