Wczoraj grupa moich znajomych wybrała się na wycieczkę Wiślaną Trasą Rowerową, odcinkiem od Oświęcimia do Krakowa. Zapraszali mnie wprawdzie, żebym z nimi pojechała, ale ponieważ nie planowali niezliczonych postojów na robienie zdjęć, musiałam odpuścić. Pomysł mi się jednak bardzo spodobał. Postanowiłam to zrobić po swojemu, etapami i z aparatem fotograficznym w sakwie. Żeby nie był to one way ticket, z koniecznością korzystania z innych form transportu, zaplanowałam pętelkę.
Pierwszy postój i fotka, tradycyjnie już niemal, przy zabytkowym, pochodzącym z 1539 roku, drewnianym kościele pw. Szymona i Judy Tadeusza Apostołów w Nidku. Tradycyjnie też był zamknięty. Może kiedyś wreszcie uda mi się sfotografować wnętrze. Pojeździmy, zobaczymy.
Trasa od Nidka do Tomic wiedzie pagórkami, na których trenować można podjazdy i cieszyć się zjazdami. Po drodze mija się urocze Stawy Frydrychowskie. Podziwiać można nie tylko widoki, ale też łabędzie rodziny i krzykliwe mewy.
Za Tomicami aż do Witanowic jedzie się fatalnie, bo jest to bardzo ruchliwa droga na Kraków, którą poruszają się nie tylko samochody osobowe, ale też tiry. Na szczęście to krótki odcinek. Droga wzdłuż Skawy jest już spokojna. W Woźnikach zatrzymuję się na chwilę, żeby uwiecznić na fotkach kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, kolejny obiekt na szlaku architektury drewnianej.
Za Woźnikami zaczyna się podjazd, a potem droga, częściowo szutrowa, częściowo typu "wspomnienie asfaltu", prowadzi grzbietem wzniesienia.. Nadmiernego ruchu na niej, jak widać, nie ma.
Jak był podjazd, to musi być i długi, fajny zjazd :) Tak docieram do Łączan. Najpierw most na kanale Łączany-Skawina, potem zapora na Wiśle, a dalej wjeżdżam na WTR, czyli Wiślańską Trasę Rowerową.
WTR oznakowana jest rewelacyjnie. Krótkie fragmenty prowadzą nieuczęszczanymi, ogólnodostępnymi drogami, większość trasy wałem wiślanym. Jadę i dziwię się, dlaczego z jednej strony wszyscy narzekają, że w Polsce jest zbyt mało ścieżek rowerowych, a z drugiej, jak już taka fajna trasa jest, to świeci pustkami.
Piękny asfalcik, nieprawdaż? Nie tylko ja najwyraźniej dochodzę do wniosku, że się marnuje, bo w pewnym momencie widzę pędzące po nim auto. Zjeżdżam na bok, niestety zanim udaje mi się wyciągnąć aparat, by zrobić pamiątkową fotkę i wysłać ją na policję, samochód zbytnio się oddala. Mina siedzącego w nim faceta dobitnie świadczy o tym, jak bardzo jest dumny ze swojego sprytu!
Wiodąca wzdłuż Wisły trasa zapewnia ciekawe widoki nie tylko na samą rzekę, ale i jej starorzecza. Cywilizację, czyli mijane miejscowości, zobaczyć można tylko z daleka, a sfotografować przy użyciu dużego zoomu. Bardzo to romantyczne, ale pamiętać trzeba o zabraniu ze sobą zapasów picia i jedzenia. Konsumpcję uskuteczniać możemy na stojąco lub na trawie. Nie ma żadnych ławek. Nie ma daszków, pod którymi można się schronić w razie deszczu. Nie ma też oczywiście toalet. Trochę tej trasie brakuje do zachodnioeuropejskich standardów :(
Żwirowe fragmenty trasy są mocno ubite, dobrze się po nich jedzie. Niestety, trochę spowalniają. Kiedy wyjeżdżałam z domu, sprawdzałam prognozę pogody i wiedziałam, że będzie wiało z zachodu. Nie wzięłam jednak pod uwagę, jak uciążliwy bywa wmordewind na otwartym terenie. Szczególnie jeśli się tak jedzie prawie 50 km.
Kiedy dojeżdżam do Oświęcimia i skręcam na południe, widzę piętrzące się nad górami ciężkie, czarne chmury. Wiatr nasila się i też zmienia kierunek. Znów wieje prosto w twarz. Widać taka karma... Poprowadzenie WTR przez Oświęcim jest naprawdę rewelacyjne i zapewniające całkowite bezpieczeństwo jazdy. Oznaczenia prowadzą jak po sznurku. Chyba aż za dobrze, bo zagapiam się i zamiast zjechać z trasy i skręcić na Rajsko, zapuszczam się odrobinę za daleko.
Zatrzymuję się na chwilę, by sprawdzić swoje położenie i wtedy podbiega (bo to biegacz był) do mnie młody facet. Zaczyna mi opowiadać, że nie tylko biega, ale też jeździ i zna świetny skrót do Rajska. W tym momencie chyba mnie Bóg opuścił i rozum odebrał. Nigdy nie ufałam ludziom pokazującym mi drogę do celu, ale ten ma oczy spaniela i wypisaną w nich chęć poczucia się rycerzem i uwolnienia damy z opałów. Posłuchałam. Wertepy, które mi polecił, doprowadzają mnie wprost na czyjeś podwórko i tam kończą swój bieg. Trzeba wracać. Bezsensowna strata czasu powoduje, że zanim docieram do domu, łapie mnie deszcz. Kimkolwiek jesteś, młody człowieku, nie rezygnuj z bycia uczynnym. Wprawdzie tym razem nie całkiem Ci się udało, ale za to zapewniłeś mi dodatkowe wrażenia z wycieczki :)
Zachciało mi się powtórki z rozrywki. Powrotu do dni, gdy świat był jeszcze młody i jeździliśmy z Kajmanem zwiedzając drewniane kościółki i opisując je później na blogach. Niestety, nic dwa razy się nie zdarza. Kajman dawno już odpuścił rowerowanie. Jadę więc sama. Pierwszy postój robię przy kościele pw. Szymona i Judy Tadeusza Apostołów w Nidku. Jak wszystkie inne, zamknięty na głucho.
Kiedy robię kolejny krótki postój na posilenie się, zbiegają się do mnie okoliczne psy. Dziwne, Funio nigdy nie mówił mi, że drożdżówki są psim przysmakiem. A jednak.... psiaki tak długo i wymownie patrzą mi w oczy, aż decyduję się podzielić. Drożdżówka z budyniem znika w mgnieniu oka. Zadowolone psiaki machają ogonami i odprowadzają mnie do pierwszego zjazdu.
Trasa z Nidka do Polanki Wielkiej to wielka pagórkowa sinusoida, o ile więc na podjeździe stado nowych przyjaciół mogłoby dotrzymać towarzystwa rowerzyście, to na zjazdach można się ładnie rozpędzić i psiaki nie mają szans.
Jadę dalej do Poręby Wielkiej. Tu znajduje się słynna ongiś Grottgerówka. Kiedy tak stoję i podziwiam zabytek, podchodzą do mnie dwie osoby i nawiązują rozmowę. Najpierw o trasach rowerowych, o ochronie środowiska, potem zaczynają zadawać podchwytliwe pytania "A kto to wszystko stworzył?", aż wreszcie wręczają mi ulotkę o dramatycznie brzmiącym tytule "Przebudźcie się!" Już widzę, że kierując się przytoczoną w niej zasadą biblijną "Niech każdy ma na oku nie tylko swoje sprawy, ale też i drugich.", chcą uratować nie tylko świat, ale też i mnie. Na szczęście w ulotce jest dużo różnych biblijnych zasad, korzystam więc z tej, która mówi "Strzec cię będzie umiejętność myślenia, chronić cię będzie rozeznanie." i spierniczam stamtąd ile sił w nogach :)
Kilkaset metrów od pałacu jest zabytkowy drewniany kościół pw. św. Bartłomieja. Wokół pusto, nikt nie chce mnie wyrwać z objęć szatana. Pstrykam więc fotki i jadę dalej.
Do tej pory jechałam mało uczęszczanymi drogami, ale kiedy wjeżdżam pomiędzy Stawy Grojeckie, to już naprawdę cała autostrada moja :) W ciszy i spokoju napawam się więc pięknem przyrody.
Tak udaje mi się dotoczyć do Grojca. Tu uwieczniam na fotce kolejny obiekt, czyli kościół pw. św. Wawrzyńca.
Przede mną najpaskudniejszy odcinek trasy. Muszę przejechać kilka kilometrów po dość ruchliwych drogach. Inaczej się nie da. Od Zasola jedzie się już spokojnie. W Brzeszczach - mieście, w którym zaczynała swoją polityczną karierę, od pełnienia funkcji burmistrza, słynna nosicielka broszek, zatrzymuję się na chwilę, żeby uwiecznić "dobre zmiany" jakie za jej sprawą dotknęły to miasto. Sami oceńcie efekty.
No, ale nie o tym miało być. Kolejny obiekt na szlaku to drewniany kościół pw. św. Barbary w Górze. Nie wiem dlaczego wszystkie kościoły są schowane za drzewami i trudno im zrobić przyzwoitą fotkę. Tu w dodatku wszędzie pełno szpecących drutów.
Ostatni na dziś to kościół pw. św. Marcina w Jawiszowicach. Nie dość, że za drzewami, to jeszcze na górce, a ja jestem już trochę zmęczona i nie bardzo chce mi się podjeżdżać. Cóż jednak robić, pstryknąć fotkę trzeba.
Za Jawiszowicami droga prowadzi znów pośród stawów. Otaczają mnie sielskie obrazki. Młode bociany stają na brzegu gniazda, machają skrzydłami, ale nie odważają się jeszcze na lot. Rodzinka łabędzi pływa tak zgodnie, jakby przeczytała ulotkę "12 sekretów szczęśliwych rodzin", a młode kaczki ćwiczą lądowanie na wodzie. Aż żal wracać do domu...
Jeśli tytuł wpisu skojarzył się komuś z filmem uznawanym przez koneserów kina za najlepszy western wszech czasów i wysnuł stąd wniosek, że tym razem opisuję przejażdżkę konną, to jest w błędzie ;-)
Dziś w samo południe, a dokładniej - o godzinie 12:02 rozpoczęła się astronomiczna wiosna. Słońce "przekroczyło" niebieski równik, czyli punkt równonocy wiosennej i przeszło ze znaku Ryb w znak Barana. Takie wydarzenie dobrze jest uczcić setką, zwłaszcza gdy, co ostatnio niezwykle rzadkie, sprzyja pogoda. Jako cel przejażdżki wybrałam Jezioro Imielińskie, zwane też nie wiem czemu Zbiornikiem Dziećkowickim.
I byłoby cudnie jak w bajce, gdyby nie odcinek drogi pomiędzy Nowym Bieruniem a Imielinem, na którym szaleją wszystkie tiry świata, a przynajmniej znaczna ich część. Przywiedziona do desperacji zdecydowałam się wreszcie na jazdę chodnikiem, choć świadome łamanie przepisów ruchu drogowego oraz tchórzostwo godne ostatniej rowerowej fajtłapy łatwo mi nie przyszło!
Po kilku „kanadyjkowych” dniach należało wreszcie dać jakieś zajęcie rowerom. Na mapie dawno już pozaznaczałam rozliczne atrakcje w okolicach Rucianego-Nidy, pedałujemy zatem w tamtą stronę.
Ranek był jeszcze dość chłodny, w miarę jednak jak słońce wznosi się coraz wyżej, rosnie temperatura, stopniowo więc zdejmuję z siebie kolejne warstwy odzieży. Jeszcze przed Mikołajkami, oboje z Piotrkiem jesteśmy już „na krótko”.
Z Mikołajkami nierozerwalnie związana jest legenda o Królu Sielaw, który dawno, dawno temu dziurawił sieci i zatapiał łodzie rybaków. Żona jednego z rybaków poprosiła o pomoc staropruskich bogów i otrzymała od nich żelazne kółko. Wplecione do rybackiej sieci uczyniła ją tak mocną, że pozwoliło na złapanie samego Króla Sielaw. W zamian za darowanie życia władca obiecał napełniać sieć swego pogromcy.
Kiedy zwiedzieli się o tym inni rybacy, postanowili przytwierdzić rybę do filaru mostu, by po wsze czasy zapewniała im dobrobyt. Gdy jednak rankiem kolejnego dnia przyszli popatrzeć na swego więźnia, okazało się, że Król zniknął. Od tamtego czasu mieszkańcy Mikołajek usiłują oszukać los, trzymając na uwięzi sztuczną rybę.
Jedziemy w kierunku Kadzidłowa, by zobaczyć prywatne muzeum starego XVIII i XIX-wiecznego mazurskiego budownictwa drewnianego. Stoją tutaj gruntownie odremontowane i wyposażone w zabytkowe meble, naczynia i sprzęt chaty mazurskie.
Obok muzeum znajduje się Park Dzikich Zwierząt im. Benedykta Dybowskiego. Położenie Parku na śródleśnych łąkach umożliwia bytowanie zwierząt w warunkach zbliżonych do naturalnych. Ze względu na rozległość terenu i jego charakter, zwiedzanie Parku odbywa się tylko z przewodnikami. Z bólem serca zauważamy, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą spinki do rowerów, boimy się zostawić je na prawie dwie godziny i rezygnujemy ze zwiedzania.
Nieopodal znajduje się bardzo ciekawy klasztor staroobrzędowców, zamieniony obecnie na muzeum. Staroobrzędowcy to niezreformowany odłam cerkwi prawosławnej. Jego duchowieństwo z protopopem Awwakumem na czele nie przyjęło zmian wprowadzonych przez patriarchę Nikona w 1653. Polegały one na ujednoliceniu obrzędowości (m.in. na wprowadzeniu obrzędów greckich tam, gdzie występowały lokalne różnice). Awwakuma wraz z rodziną zesłano na Syberię, gdzie w 1682 został spalony żywcem.
Pierwsi starowiercy przybyli na Mazury w 1830r. Prześladowani przez władze cesarskie i oficjalny Kościół prawosławny wyemigrowali do Prus. Prawo osiedlania się nadał im w 1825r. król pruski Fryderyk Wilhelm III.
Gdy wychodzimy z chłodnego klasztoru, upał dosłownie zwala nas z nóg. Na termometrze brakło skali. Powietrze robi się coraz cięższe. To nie wróży dobrze. Rezygnujemy ze zwiedzania znajdującej się nad Jeziorem Nidzkim leśniczówki Pranie i wracamy.
W drodze powrotnej skręcamy do miejscowości Iznota, by zobaczyć „Galindię”, malowniczo położony pośród lasów na półwyspie jeziora Bełdany ośrodek wypoczynkowy. Założony został przez psychoterapeutę Cezarego Kubackiego i nawiązuje do historycznego plemienia Galindów, którzy zamieszkiwali te okolice od V wieku p.n.e. do XII wieku.
Ośrodek składa się z hotelu, restauracji i pensjonatu, z wystrojem wnętrz i zagospodarowaniem terenu nawiązującymi do dawnej kultury Galindów. Nie jest to ścisłe odtworzenie historyczne, lecz twórcze i luźne nawiązanie stylistyczne. Na terenie ośrodka znajdują się: pieczary, termy, lochy demonów (w tym stylistycznie nawiązujące do bursztynu), studnie głodowe, uroczyska leśne, rytualny krąg kamienny czy labirynt Galindów. Na terenie "osady" znajdują się też różnego typu rzeźby i instalacje, stylizowane na epokę Prusów.
Robimy mnóstwo fotek, w tym na dostojnym tronie władcy. Ta bezczelność musiała niebywale wkurzyć gromowładnego Perkunasa, boga ognia i burzy, bo niebo błyskawicznie zaciąga się czarnymi chmurami. Wystraszeni wskakujemy na rowery i pedałujemy, ile sił w nogach.
Na szczęście, nim nad naszymi głowami rozpętało się piekło, jakieś inne dobrotliwe galindzkie bóstwo zsyła nam wielki, luksusowy wręcz przystanek autobusowy, z którego spokojnie przez ponad godzinę podziwiamy ognisty spektakl na niebie :-)
Ranek wita nas ciepły i słoneczny. No, może niezupełnie jest to ranek, jako że wczorajszego wieczora intensywnie integrowaliśmy się z campingowymi sąsiadami, wspominając wspólnie przeżyty biały szkwał i snując nocne rodaków rozmowy.
Szosa z Giżycka do Kętrzyna jest dość ruchliwa, niestety nie ma alternatywy. W zadumę nad naturą ludzką wprawia mnie pewien kierowca ciężarówki. Droga wąska, bez pobocza, na środku ciągła linia, żal mi się go zrobiło, że musi się za mną wlec, bo w końcu on jest w pracy a ja jadę dla przyjemności, więc jak tylko obok drogi trafia się kawałek trawy niższej niż do pasa, zjeżdżam i zatrzymuję się, żeby bidoczek mógł nieco przyspieszyć. W podziękowaniu, mijając mnie, facet stuka się po głowie i robi jeszcze jakieś inne miny i gesty, ale niestety mowa jego ciała nie jest dla mnie dostatecznie czytelna.
Wreszcie, w miłym towarzystwie tirów, dojeżdżamy do Kętrzyna. Znajduje się tu gotycki kościół otoczony pozostałościami miejskich murów obronnych z basztami. Świątynia zbudowana w II połowie XIV wieku przez Krzyżaków, a rozbudowana w początku wieku XV jest rzadkim przykładem obronnej architektury sakralnej. Sprawia wrażenie zamku.
Ponad 40-metrowa wieża zachodnia, pełniła niegdyś funkcję wieży obserwacyjnej. Tak pisze w przewodniku, ale ja w to nie wierzę. Moim zdaniem wieże budowane były wyłącznie po to, by turyści za drobną opłatą mogli zasapać się na stromych stopniach, a potem cykać bez opamiętania panoramę miasta ;-)
W bazylice udostępniono do zwiedzania lochy. Całe 5 metrów kwadratowych! Jest też muzeum, gdzie wyeksponowano około 10 świeczników i ze 3 kielichy mszalne. Same atrakcje ;-)
Oglądamy co się da, po czym podjeżdżamy do zamku krzyżackiego. Tu spotyka mnie dramatyczna przygoda. Parkuję nieprawidłowo na przyzamkowym parkingu, które to wykroczenie, na mocy statutu zakonu krzyżackiego, karane jest ścięciem. Wezwany natychmiast kat ostrzy topór, jedno uderzenie i …
Piotrek w samą porą łapie toczącą się po ziemi głowę. Na szczęście zawszę wożę ze sobą „kropelkę” i głowę udaje się przykleić na swoje miejsce ;-D
Zamek jest jednym z częściej odwiedzanych zabytków w okolicy. Jego budowę rozpoczęto prawdopodobnie po nadaniu Kętrzynowi praw miejskich w 1357 r. Jest to obiekt trzyskrzydłowy zbudowany na planie zbliżonym do kwadratu wokół niewielkiego dziedzińca. W reprezentacyjnym skrzydle północnym mieścił się refektarz, pomieszczenia mieszkalne krzyżackiego urzędnika - prokuratora oraz kaplica.
Po 1525 r. zamek pozostawał siedzibą starostów książęcych. Był wielokrotnie przebudowywany. Na dziedzińcu dobudowano okrągłą wieżę z klatką schodową, rozebrano górne kondygnacje skrzydła północnego, wykonano nowe otwory okienne i zmieniono niektóre partie murów. W 1945 roku wojska sowieckie spaliły zamek. Został odbudowany w latach 1962-67 . Obecnie mieści się tu muzeum. Zwiedzaliśmy je parę lat temu, dziś więc odpuszczamy.
Po dramatycznych przeżyciach posilamy się obiadem i wyruszamy w stronę Barcian. W Starej Różance, tuż przy drodze stoi wiatrak z połowy XIX wieku o konstrukcji typu holenderskiego z obrotową konstrukcją dachową. Jest do sprzedania. Może ktoś z Was chciałby w nim zamieszkać?
W miejscowości o intrygującej nazwie Winda zauważamy ciekawy kościół. Zbudowano go w pierwszej połowy XV wieku. Nazwa wsi pochodzi, jak się okazało, od jej założyciela komtura Fryderyka von Wenden.
Wreszcie dojeżdżamy do Barcian. Oglądamy tu zamek krzyżacki zbudowany na wzniesieniu w końcu XIV wieku, na miejscu starego drewnianego grodu pruskiego. Zbudowany z cegły na planie czworoboku, z dwiema basztami, przeznaczony był początkowo na siedzibę komturstwa, ostatecznie rezydował tu krzyżacki prokurator.
Kilkukrotnie przebudowywany, po zniszczeniach w.czasie wojny trzynastoletniej powoli stracił swe pierwotne znaczenie. Od połowy XIXw. do.1945r. zamek był własnością prywatną, a potem w użytku PGR. Zachowało się skrzydło wschodnie oraz mury i fundamenty skrzydła północnego. Obecnie w rękach prywatnych. Trwają prace remontowe. Docelowo ma tu być hotel.
Słońce dawno już skryło się za chmurami, czasem spada kilka kropel deszczu, zrywa się wiatr, zaczyna być zimno. Ja jestem oczywiście przygotowana na każdą sytuację, Piotrek, który nie jest tak przewidujący, ma na sobie bluzkę bez rękawów. Żeby wyjść z twarzą robi kąśliwe uwagi na temat kożucha, ale nie wygląda na spoconego.
Kolejną ciekawą miejscowością na trasie jest Srokowo. Można tu zobaczyć wzniesiony w 1409 roku kościół. Jest to świątynia jednonawowa, z wieżą od zachodu.
Na srokowskim rynku warto zwrócić uwagę na ratusz wybudowany z fundacji Jana Zygmunta w latach 1608-1611. Na ratuszu znajduje się kartusz z jego herbem. Obok ratusza zachował się XVIII-wieczny spichlerz z muru pruskiego.
Jadąc w kierunku Węgorzewa mija się Kanał Mazurski. W zamyśle budowniczych miał on służyć jako droga wodna od Wielkich Jezior Mazurskich do rzeki Pregoły i dalej do Bałtyku, a dodatkowo pomóc w osuszeniu 17 tysięcy hektarów mazurskich łąk. Pierwotna idea budowy kanału powstała już około roku 1865. Jak na owe czasy było to niezwykle śmiałe przedsięwzięcie hydrotechniczne, zakładające wiele unikalnych nowych rozwiązań. Ostatecznie budowę rozpoczęto w roku 1911, ale w 1914 przerwano ją ze względu na wybuch wojny. Prace wznowiono w 1934 i prowadzono do 1940, kiedy zostały ponownie wstrzymane. Materiały i sprzęt pozostawały jeszcze przez pewien czas na placu budowy, ale po 1945 robót nie kontynuowano, oficjalnie uznano całą konstrukcję za nieopłacalną i ostatecznie jej zaniechano.
Dojeżdżamy wreszcie do Węgorzewa. Tu również Krzyżacy wybudowali kiedyś zamek. Obecnie znajduje się on w rękach prywatnych, zasłonięty przed całym światem wysokim płotem. Nie da się nawet zrobić fajnej fotki, nie ma się więc po co zatrzymywać.
Z Węgorzewa aż do Ogonek poprowadzono ścieżkę rowerową. Szkoda tylko trochę, że kostka, którą jest wyłożona, z urody i funkcjonalności przypomina nieco kocie łby.
Od Harszu jedziemy znaną już i obfotografowaną wcześniej drogą, przyspieszamy zatem nieco, zwłaszcza, że Piotrek robi się już nieco siny z zimna. Następnym razem może pomyśli o zabraniu ze sobą jakiejś cieplejszej bluzy lub kurteczki na wszelki wypadek. I tak mamy szczęście, deszcz zaczął lać dokładnie w chwili, gdy dojechaliśmy na camping :-)
Było nas trzech, w każdym z nas inna krew, ale jeden przyświecał nam cel …. A właściwie to troje Kajman, Jasiep46 i ja. Wstaliśmy rano z mocnym postanowieniem wykręcenia setki. Korzystając z otrzymanej od harcerzy ulotki z zaznaczonymi lokalnymi zabytkami, szybko opracowałam trasę.
Na niebie słońce, w powietrzu zapach bzu. Jest cudnie! Docieramy do Kurzelowa, gdzie znajduje się gotycka kolegiata pw. Wniebowzięcia NMP z 1360 roku i drewniana kaplica cmentarna św. Anny z XVII wieku. Oczywiście obie zamknięte na głucho, możemy je pooglądać jedynie z zewnątrz.
Jedziemy dalej. W Maluszynie zatrzymujemy się, by zobaczyć pozostałości po zburzonym w 1945 roku pałacu i kościół parafialny pw. św. Mikołaja. Nagle dzwoni telefon. To Yacek. Okazuje się, że siedzi właśnie na campingu pod naszą przyczepą. Umawiamy się w Wielgomłynach.
W Wielgomłynach zatrzymujemy się pod zabytkowym zespołem klasztornym paulinów. W kościele odbywa się właśnie msza żałobna i nie wypada robić zdjęć. Szkoda.
Dzwonię do Jacka. Jest jeszcze kawałek drogi za nami, zmieniamy więc planowane miejsce spotkania i wyruszamy dalej. W Niedośpielinie zatrzymujemy się przy drewnianym kościele parafialnym pw. św. Katarzyny i Wojciecha. Niestety zamknięty. Irytujące, bo w drewnianych kościołach zazwyczaj najciekawsze są wnętrza. Zaczynam się zastanawiać z jakich funduszy remontuje się stare kościółki. Jeśli dokłada do tego państwo (czyli m.in. ja – podatnik) to należałoby sobie chyba życzyć, żeby takie zabytkowe obiekty były udostępniane do zwiedzania, a nie służyły wyłącznie do celów kultowych.
Jacek dogania nas w Kobielach Wielkich. Ma już za sobą ponad setkę. Jestem wzruszona, że chce jeszcze pełnić funkcję przewodnika po okolicy. Zna ją dobrze, bo stąd właśnie pochodzi jego rodzina.
Już jakiś czas temu niebo nad nami zasnuły czarne chmury. Zaczyna kropić, przybliżają się odgłosy burzy. Postanawiamy wracać na kamping. Aby ominąć ruchliwą krajówkę decydujemy się na boczne drogi i … grzęźniemy w piachu. Żebyśmy mieli co wspominać, deszcz przybiera na sile. Woda chlupie w butach, a tempo jazdy żółwie. Wreszcie poddajemy się i wracamy na krajówkę… Byle szybciej do suchego miejsca.
I na koniec zrobiona mi przez Jacka fotka. Wielkie dzięki za nią, Jacku. To jedyna pamiątka, wszak buty i ciuchy wyschły ;-)
Obowiązki nie pozwoliły Piotrkowi jechać ze mną nad Jezioro Imielińskie. Szczerze mówiąc, nie ma czego żałować. Jezioro jest spore, ale urodą nie powala. Trasa zaliczona i wracać tam raczej nie będę.
Jeszcze dziś rano nie wiedziałam nic o istnieniu Smutnej Góry. Plan zakładał pętelkę wokół Zbiornika Imielińskiego. Początek był zgodny z planem, a nawet zaskoczył mnie mile ciekawą architekturą górniczych dzielnic w Brzeszczach.
Drobne niedogodności typu przesmyczenie mnie przez Dzipsa terenem lub zamknięcie odcinka drogi, wydawały się tylko urozmaicającymi wypad niespodziankami.
Główne atrakcje zaczęły się w okolicach Zbiornika Imielińskiego. Dżips się zbiesił, zaczął mnie prowadzić w kółko, albo wyprowadzał w miejsce, gdzie wszelkie drogi się kończą. Za którymś razem ustawiłam mu jako cel Jaworzno, ale on miał swoje zdanie i doprowadził mnie pod Bramę Tysiąclecia. Na początku nawet się ucieszyłam, bo jej symbolika zdała się mówić „oko Opatrzności czuwa nad zbłąkanymi bikerami”. Cóż, może i nad kimś czuwa, ale z pewnością nie nade mną.
Już w domu sprawdziłam, o co tu naprawdę chodziło. Otóż jesienią 1831 roku wybuchła w Chełmie epidemia cholery, która pochłonęła 218 ofiar. Ze względu na ochronę wody w studniach w gminie, umarłych nie grzebano na miejscowym cmentarzu, lecz wywożono w skrzyni z otwieranym dnem i grzebano w piaskach wschodniego zbocza wzgórza Chełm, będącego własnością kościelną. Po tragicznych wydarzeniach otrzymało nową nazwę Smutna Góra. Na szczycie wystawiono Bramę Tysiąclecia.
Ze Smutnej Góry w stronę Chełma Śląskiego prowadzi polna droga. To, co na niej przeżyłam, prześladować mnie będzie w koszmarnych snach. Widziałam, i owszem, błoto, ale nie sądziłam, że zapadnę się w nie niemal po osie. Nie było mowy nawet o prowadzeniu oblepionego gliną roweru. Koła przestały się kręcić. Z trudem wyciągałam z błota nogę, robiłam maleńki krok i przestawiałam rower. W końcu trafiłam na koleinę tak głęboką, że wolałam nie ryzykować. Zaczęłam odwrót.
Po dotarciu na odrobinę suchszy teren desperacko usiłowałam usunąć choć część paskudnej mazi. Wreszcie koła zaczęły się kręcić. Początkowo na przełaj, przez łąki, później wyłożoną płytami drogą, kierowałam się w stronę jeziora. Nie udało mi się dotrzeć na jego brzeg. Droga znów stała się błotnista, a nieszczęsny Kellysek przylepiał się do niej. Poddałam się.
Powrót oblepionym błotem rowerem był trudny. Co kilka kilometrów zatrzymywałam się i wydłubywałam kolejne warstwy gliny tkwiące pomiędzy oponą a błotnikami. Kellysek rzęził, stawiał opór i obawiałam się czy zdoła dowieźć mnie do domu.
Czas jazdy wydłużył się ponad plan, słońce zaszło a temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Do domu dotarłam brudna, głodna i zmarznięta, ale szczęśliwa, że udało mi się wykręcić pierwszą setkę w tym roku :-)
Nie lubię robić wpisu po kilku dniach, szczególnie po pierwszym, pourlopowym dniu w pracy, gdy człowiekowi kotłuje się w głowie nawał spraw, które w międzyczasie się uzbierały, a wrażenia z wycieczki stają się coraz bardziej ulotne. Pętelka, którą przejechaliśmy z Piotrkiem w ostatni dzień naszych wakacji zasługuje jednak na uwiecznienie na blogu, choćby w postaci kilku fotek. Była tak malownicza, że zachęcamy wszystkich do pojechania naszym śladem :)
Dziś, na specjalne życzenie Piotrka, zaplanowałam trasę prowadzącą do jednych z największych ruin w Polsce. Ale o tym za chwilę. Wokół Sandomierza jest wiele ciekawie wytyczonych i dobrze oznakowanych szlaków rowerowych. Prowadzą bocznymi drogami, gdzie samochodów niemal się nie spotyka. Jedziemy w szpalerze drzew owocowych, rozkoszując się zapachem jabłek.
W drodze do Ossolina spotyka nas niespodzianka – zamiast, jak dotychczas, gładkiego jak stół asfaltu pojawia się polno-leśna drożyna. Ostatnio często padało, więc miejscami stoją na niej dość głębokie kałuże. Humory nam dopisują, więc traktujemy to jako przygodę.
W Ossolinie są dwie atrakcje turystyczne. Pierwsza to Kapliczka Betlejemska ufundowana przez Jerzego Ossolińskiego w 1640 roku. Została ona wybudowana na wzór tej, która znajduje się w Betlejem, a legenda głosi, że ziemię na jej usypanie Ossoliński sprowadził z Palestyny.
Drugą atrakcją jest pozostałość po późnorenesansowym zamku wybudowanym przez Kanclerza Wielkiego Koronnego Jerzego Ossolińskiego. Zamek stojący na malowniczym wzgórzu połączony był pięknym arkadowym mostem z zabudowaniami gospodarczymi na przeciwległym wzgórzu. Wnętrza urządzono z niezwykłym przepychem. W 1816 r. Antoni Ledóchowski, nowy właściciel, rozkazał wysadzić zamek w powietrze. Jak głoszą przekazy, zrobił to w trosce o morale swych synów, by nie zaciągali karcianych i pijackich długów pod zastaw rodowej siedziby (cóż za genialna metoda na ocalenie rodowego dziedzictwa!). Dziś po wspaniałej rezydencji pozostała tylko arkada mostu.
Z Ossolina jedziemy do Klimontowa. Ta niewielka miejscowość może się poszczycić dwoma wspaniałymi obiektami. Najpierw zwiedzamy kolegiatę p.w. św. Józefa.
Kościół ten, ufundowany w 1637 r. przez Jerzego Ossolińskiego, wzniesiony został przez Wawrzyńca Senesa na planie elipsy, według projektu nawiązującego do architektury kościoła Santa Maria de la Salute w Wenecji. Wieże, przedsionek i kopułę ukończono dopiero w XVIII w. We wnętrzu wokół eliptycznej części centralnej biegnie obejście, do którego otwierają się przyścienne wnęki ołtarzowe. Bogate, barokowe wnętrze jest naprawdę piękne.
Inny Ossoliński - Jan podjął w 1613 r. decyzję o sprowadzeniu do Klimontowa dominikanów. Ufundował klasztor, którego budowniczymi byli Casper i Sebastian Fodygowie. Po III rozbiorze Polski prawie cały klasztor zamieniono na wojskowy lazaret. Głośna była historia o epidemii, która panowała wtedy wśród żołnierzy, a która zakończyła się dopiero za sprawą obrazu Matki Boskiej, do którego chorzy zaczęli się modlić.
W 1878, po kolejnym pożarze miasta, wprowadziło się do budynku kilkanaście biednych rodzin i sąd ziemski, utrudniając życie kilku zakonnikom, którzy jeszcze tam mieszkali. Ostatni z zakonników zmarł w 1901 r. kończąc tym samym historię zakonu dominikanów w Klimontowie. Obecnie trwają tu prace remontowe, a wnętrze kościoła zobaczyć można tylko przez kratę w drzwiach.
Jedziemy dalej. Krajobraz się zmienia, znikają sady, a pojawiają się łany dojrzewającego zboża. Teren lekko pofalowany, pojawiają się nawet znaki ostrzegające o nachyleniu 6-7%. Wreszcie jakieś urozmaicenie :)
Wreszcie docieramy do największej atrakcji dnia, czyli monumentalnych ruin zamku w Ujeździe. Krzyżtopór, bo taka jest jego nazwa, to najwspanialsza rezydencja wzniesiona w Polsce na początku XVII wieku. Bogaty i pełen fantazji wojewoda sandomierski Krzysztof Ossoliński kazał zaprojektować ją w typie palazzo in forteca. Liczyła tyle baszt, ile pór roku, tle sal balowych, ile miesięcy, tyle pokoi, ile tygodni i tyle wszystkich okien, ile dni w roku. Z zewnątrz surowy, pięcioboczny bastion, a w środku olśniewający swoim przepychem dziedziniec.
Niesamowite opowieści krążyły niegdyś o kunsztownych zdobieniach i malowidłach. Główny gabinet nakryty był ponoć kryształową szybą, nad którą pływały rybki i różne morskie stwory. W stajniach, przeznaczonych dla trzystu koni, nad marmurowymi żłobami znajdowały się lustra. Podziemny tunel, łączący zamek Krzyżtopór z zamkiem w Ossolinie wyłożony był cukrem, co imitowało lód i pozwalało na jazdę saniami. Kto chce, niech wierzy :)
Niestety, zamek Krzyżtopór nie przyniósł szczęścia właścicielowi, który rok po zakończeniu budowy zmarł. Po 11 latach został zajęty przez Szwedów i przerobiony na żołnierskie koszary.
Legenda głosi, że w lochach zamkowych ukryte są skarby, schowane za potrójnymi drzwiami. Pierwsze z nich to drzwi żelazne, drugie – dębowe, trzecie – jesionowe. Na drzwiach jesionowych widnieje krzyż i topór. Na pierwszych drzwiach wiszą trzy klucze. Żelazny otwiera żelazne drzwi, srebrny dębowe, złoty zaś jesionowe. Za jesionowymi drzwiami stoją trzy beczki - napełnione złotymi, srebrnymi i miedzianymi monetami. Beczek strzeże jakieś licho. Gasi lampy i śmieje się szatańskim śmiechem. Wielu było śmiałków, którzy próbowali zdobyć skarb, ale nikt nie przeżył spotkania z ich piekielnym stróżem.
My nawet nie próbujemy. Nie ze strachu przed diabłem, ale jak tu potem taki ciężar przewieźć na rowerach? O zakopanych kartach kredytowych nic nie wyczytaliśmy, poprzestajemy zatem na podziwianiu ogromu ruin.
Łaskawa Matka Natura w celu dodania ruinom tajemniczości zasnuwa nagle niebo ciężkimi, czarnymi chmurami. Huk dalekich grzmotów odbija się echem od zamkowych murów. Pięknie i groźnie! Nam jednak pora jechać. Po krótkiej deliberacji czego boimy się bardziej, burzy czy tirów, wybieramy tiry i do Opatowa pędzimy główną drogą ile sił w nogach.
Przez czas jakiś wydaje się nawet, że my i burza nie jesteśmy na kursie kolizyjnym. W Opatowie tracimy jednak złudzenia. Rozświetlające niebo błyskawice są coraz bliżej. Nie możemy jednak odpuścić sobie zwiedzenia opatowskiej kolegiaty pod wezwaniem św. Marcina z Tours. Zajmuje ona wyjątkowe miejsce wśród zabytków architektury romańskiej w Polsce. Jako jedna z nielicznych dobrze dochowana od XII wieku do naszych czasów swoimi rozmiarami, okazałością i wysoką klasą architektoniczną od ponad ośmiuset lat daje świadectwo kunsztu średniowiecznych budowniczych.
Na temat jej powstania istnieją różne teorie. Najciekawsza i zarazem najbardziej tajemnicza głosi, że kolegiatę zbudowali templariusze. Sprowadził ich na te tereny Henryk Sandomierski, jedyny polski władca, który nie wymawiając się brakiem w Ziemi Świętej piwa niezbędnego Słowianom do życia w gorącym klimacie, wyruszył wraz z rycerstwem na krucjatę w 1154 roku, aby zmazać rzuconą na siebie klątwę. Henryk Sandomierski rzekomo osadził Braci Świątyni Salomona w Opatowie. Pierwszym komandorem został jednocześnie pierwszy znany z imienia polski templariusz - Wojsław (Wielisław) Trojanowic herbu Powała, zwany jerozolimskim. Komandoria miała przetrwać do 1237 roku.
Zaczyna padać, więc tylko rzut oka i fotka Bramy Warszawskiej stanowiącej jedyny zachowany fragment nowożytnego systemu obronnego Opatowa. Jest to budowla w stylu renesansowym pochodząca z pierwszej połowy XVI wieku.
Przed burzą i deszczem chronimy się w restauracji przy rynku. Piotrek jest mięsożerny, ja należę do KMP, czyli Klubu Miłośników Pierogów. W „Żmigrodzkiej” serwują tylko jeden rodzaj – ruskie, ale za to pyszne. W Sandomierzu byliśmy wcześniej w knajpce, gdzie jest aż 30 rodzajów, jestem jednak pierogową tradycjonalistką i nigdy nie uznam pierogów o smaku pizzy za danie narodowe!
Burza ustaje, pada jednak dalej i nie ma co liczyć, że prędko skończy. Nie chcemy wracać po ciemku, trzeba nam więc wskoczyć na siodełka i ruszać. Tu zaczynają się doświadczenia, które dopiero po znalezieniu się w suchym i ciepłym domu nazywa się atrakcjami. W czasie ich trwania wywołują raczej niepohamowany odruch wymieniania wszystkich brzydkich i strasznych przekleństw, takich jak np. „o kurcze blade!” lub „a cóż to znów u licha!” Wszystko to dlatego, że jakieś wyładowania, prądy magnetyczne albo złe duchy mieszają dżipsowi w prostym elektronicznym rozumku i ów przeciąga nas przez kilka kilometrów błotnistych pól. Chwila, w której schlapani po czubek głowy docieramy wreszcie do asfaltu, będzie przeze mnie wspominana do późnej starości, jako jedna z najszczęśliwszych w życiu.
Po drodze mijamy jeszcze neorenesansowy pałac we Włostowie, wzniesiony w latach 1854-1860 na zlecenie Stanisława Karskiego, według projektu Henryka Marconiego. Pierwotną konstrukcję przebudowano na przełomie XIX i XX wieku. Zostały doprowadzone media – prąd elektryczny, linia telefoniczna i wodociąg. Pałac wyposażono też w centralne ogrzewanie, a w jego łazienkach można było korzystać z ciepłej i zimnej wody. Gościł tu między innymi Stefan Żeromski, który we Włostowie właśnie pracował nad "Popiołami”. Pałac popadł w ruinę już po zakończeniu II wojny światowej, gdy jego pomieszczenia zajęło Państwowe Gospodarstwo Rolne.
Dalej, w słabnącym powoli deszczu, bez żadnych już przygód wracamy do Sandomierza. Docieramy bardzo późnym wieczorem i po raz ostatni podziwiamy oświetlone pięknie miasto. Jutro wracamy do domu, ale to jeszcze nie koniec wakacji, wycieczek i przygód :)