Nasz sąsiad na mazurskim campingu, sympatyczny niemiecki rowerzysta Bert zacytował na pożegnanie powiedzenie „wszystko ma swój koniec, tylko kiełbasa ma dwa”. Coś w tym jest. Wakacje za nami i zamiast pełnych atrakcji wycieczek rowerowych pozostaje dojazd do pracy i sklepu. Nuda! Dla urozmaicenia wpisu wstawiam zatem parę fotek Funia, chrześniaka Funia, który spędził z nami kilka dni w słowackich Tatrach. Kto nie lubi wpisów nierowerowych, niech nie patrzy ;-)
Po kilku „kanadyjkowych” dniach należało wreszcie dać jakieś zajęcie rowerom. Na mapie dawno już pozaznaczałam rozliczne atrakcje w okolicach Rucianego-Nidy, pedałujemy zatem w tamtą stronę.
Ranek był jeszcze dość chłodny, w miarę jednak jak słońce wznosi się coraz wyżej, rosnie temperatura, stopniowo więc zdejmuję z siebie kolejne warstwy odzieży. Jeszcze przed Mikołajkami, oboje z Piotrkiem jesteśmy już „na krótko”.
Z Mikołajkami nierozerwalnie związana jest legenda o Królu Sielaw, który dawno, dawno temu dziurawił sieci i zatapiał łodzie rybaków. Żona jednego z rybaków poprosiła o pomoc staropruskich bogów i otrzymała od nich żelazne kółko. Wplecione do rybackiej sieci uczyniła ją tak mocną, że pozwoliło na złapanie samego Króla Sielaw. W zamian za darowanie życia władca obiecał napełniać sieć swego pogromcy.
Kiedy zwiedzieli się o tym inni rybacy, postanowili przytwierdzić rybę do filaru mostu, by po wsze czasy zapewniała im dobrobyt. Gdy jednak rankiem kolejnego dnia przyszli popatrzeć na swego więźnia, okazało się, że Król zniknął. Od tamtego czasu mieszkańcy Mikołajek usiłują oszukać los, trzymając na uwięzi sztuczną rybę.
Jedziemy w kierunku Kadzidłowa, by zobaczyć prywatne muzeum starego XVIII i XIX-wiecznego mazurskiego budownictwa drewnianego. Stoją tutaj gruntownie odremontowane i wyposażone w zabytkowe meble, naczynia i sprzęt chaty mazurskie.
Obok muzeum znajduje się Park Dzikich Zwierząt im. Benedykta Dybowskiego. Położenie Parku na śródleśnych łąkach umożliwia bytowanie zwierząt w warunkach zbliżonych do naturalnych. Ze względu na rozległość terenu i jego charakter, zwiedzanie Parku odbywa się tylko z przewodnikami. Z bólem serca zauważamy, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą spinki do rowerów, boimy się zostawić je na prawie dwie godziny i rezygnujemy ze zwiedzania.
Nieopodal znajduje się bardzo ciekawy klasztor staroobrzędowców, zamieniony obecnie na muzeum. Staroobrzędowcy to niezreformowany odłam cerkwi prawosławnej. Jego duchowieństwo z protopopem Awwakumem na czele nie przyjęło zmian wprowadzonych przez patriarchę Nikona w 1653. Polegały one na ujednoliceniu obrzędowości (m.in. na wprowadzeniu obrzędów greckich tam, gdzie występowały lokalne różnice). Awwakuma wraz z rodziną zesłano na Syberię, gdzie w 1682 został spalony żywcem.
Pierwsi starowiercy przybyli na Mazury w 1830r. Prześladowani przez władze cesarskie i oficjalny Kościół prawosławny wyemigrowali do Prus. Prawo osiedlania się nadał im w 1825r. król pruski Fryderyk Wilhelm III.
Gdy wychodzimy z chłodnego klasztoru, upał dosłownie zwala nas z nóg. Na termometrze brakło skali. Powietrze robi się coraz cięższe. To nie wróży dobrze. Rezygnujemy ze zwiedzania znajdującej się nad Jeziorem Nidzkim leśniczówki Pranie i wracamy.
W drodze powrotnej skręcamy do miejscowości Iznota, by zobaczyć „Galindię”, malowniczo położony pośród lasów na półwyspie jeziora Bełdany ośrodek wypoczynkowy. Założony został przez psychoterapeutę Cezarego Kubackiego i nawiązuje do historycznego plemienia Galindów, którzy zamieszkiwali te okolice od V wieku p.n.e. do XII wieku.
Ośrodek składa się z hotelu, restauracji i pensjonatu, z wystrojem wnętrz i zagospodarowaniem terenu nawiązującymi do dawnej kultury Galindów. Nie jest to ścisłe odtworzenie historyczne, lecz twórcze i luźne nawiązanie stylistyczne. Na terenie ośrodka znajdują się: pieczary, termy, lochy demonów (w tym stylistycznie nawiązujące do bursztynu), studnie głodowe, uroczyska leśne, rytualny krąg kamienny czy labirynt Galindów. Na terenie "osady" znajdują się też różnego typu rzeźby i instalacje, stylizowane na epokę Prusów.
Robimy mnóstwo fotek, w tym na dostojnym tronie władcy. Ta bezczelność musiała niebywale wkurzyć gromowładnego Perkunasa, boga ognia i burzy, bo niebo błyskawicznie zaciąga się czarnymi chmurami. Wystraszeni wskakujemy na rowery i pedałujemy, ile sił w nogach.
Na szczęście, nim nad naszymi głowami rozpętało się piekło, jakieś inne dobrotliwe galindzkie bóstwo zsyła nam wielki, luksusowy wręcz przystanek autobusowy, z którego spokojnie przez ponad godzinę podziwiamy ognisty spektakl na niebie :-)