Dojazd do pracy i kręcenie się po okolicy, by załatwić parę spraw.
Gdzieś w głębi serca wielki żal do Matki Natury, że wygłupiła się z tak piękną pogodą teraz, kiedy wakacje już się skończyły i trzeba siedzieć za biurkiem :(
Nie lubię robić wpisu po kilku dniach, szczególnie po pierwszym, pourlopowym dniu w pracy, gdy człowiekowi kotłuje się w głowie nawał spraw, które w międzyczasie się uzbierały, a wrażenia z wycieczki stają się coraz bardziej ulotne. Pętelka, którą przejechaliśmy z Piotrkiem w ostatni dzień naszych wakacji zasługuje jednak na uwiecznienie na blogu, choćby w postaci kilku fotek. Była tak malownicza, że zachęcamy wszystkich do pojechania naszym śladem :)
W Małem Cichem zatrzymaliśmy się na chwilę, by zobaczyć kościół św. Józefa. Został on wybudowany w latach 1969-72 z inicjatywy mieszkańców wsi, przede wszystkim braci Józefa i Jana Pawlikowskich, którzy ofiarowali dom na plebanię i przekonali właścicieli gruntów, na których stoi kościół, by ofiarowali swoje działki pod budynek świątyni.
To jedna z tych wycieczek, do opisywania których słowa są zbędne. Jedynym wartym wspomnienia incydentem jest nieudana próba dotarcia szlakiem rowerowym na Halę Gąsienicową. Kamienie wielkości głowy niemowlęcia przy średnim nachyleniu 10% to nie dla rowerów trekingowych . A tak bardzo chciałam znaleźć się w sercu gór… Drogi, którymi dziś jechaliśmy były bez wątpienia bardzo malownicze, ale patrzeć na góry z daleka i nie dotknąć skały, to jak lizanie cukierka przez papierek :(
Nie pamiętam już gdzie i kiedy rzuciło mi się w oczy zdjęcie przełomu Białki. Pomyślałam sobie – ładne miejsce, a mało znane – znakomite na rowerową wycieczkę. Oczywiście jako cel główny, oprócz tego bowiem chcemy zobaczyć kilka obiektów leżących na szlaku architektury drewnianej. Wyruszamy około dziesiątej do Bukowiny Tatrzańskiej. Setki aut pędzą na wyścigi w stronę basenów termalnych. Powietrze jest gęste od spalin. Staram się jak najpłycej oddychać, ale ciężko jest pokonywać podjazd o nachyleniu 10% na długu tlenowym. Piotrek zaczyna mnie wypytywać ze zdziwieniem, po czym to ja dzisiaj jestem taka słaba?
Gdyby nie chęć zobaczenia drewnianego kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, z pewnością wybralibyśmy inną drogę. Ufundował go Jędrzej Kramarz, który był także autorem drewnianego wystroju wnętrza świątyni. Ołtarze i figury Jędrzeja nie spodobały się jednak proboszczowi Błażejowi Łaciakowi i w 1902 roku usunął je ze świątyni. Załamany rzeźbiarz i fundator kościoła umarł ze zgryzoty.
Bryła kościoła nie jest specjalnie ciekawa, natomiast wnętrze nakryte pozornymi sklepieniami kolebkowymi i ozdobione polichromią figuralną z 1937 r. jest naprawdę piękne.
Kolejny z zabytkowych drewnianych kościółków, który chcemy zwiedzić, jest w Białce Tatrzańskiej. Nie odprawia się już w nim nabożeństw, jest zamknięty na głucho i nie można nawet przez kraty czy szybkę zajrzeć do środka :(
Zjeżdżamy wreszcie z głównej, ruchliwej drogi i oddychamy z ulgą! Wkrótce docieramy do przełomu Białki. Siadamy w cieniu i robimy sobie mały piknik, pochłaniając przywiezione zapasy. Ludzi nad wodą jest sporo. Jedni się opalają, inni kąpią. Słowem sielanka, aż człowieka kusi, żeby też trochę poleniuchować. Sam jednak przełom, a właściwie przełomik trochę mnie rozczarowuje, bo to raptem tylko trzy skałki.
Zbieramy się i jedziemy dalej. Na mapie Podhala, która mam ze sobą, zaznaczone są wszystkie atrakcje turystyczne. W Nowej Białej rozglądamy się zatem pilnie, szukając starych spiskich stodół. Znaleźliśmy, a stopień ich atrakcyjności oceńcie sami.
Teraz przed nami droga do Łopusznej. Pusta, z pięknym widokiem na Gorce. Przypomina mi się stara, turystyczna piosenka „Od Turbacza wieje wiatr…”. Przydałby się, bo robi się coraz bardziej duszno i gorąco.
Drewniany kościół w Łopusznej robi na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Został wybudowany w ostatniej dekadzie XV wieku, na miejscu starszej świątyni. Konsekrowany był w 1504 roku. Jest budowlą późnogotycką, orientowaną, trójdzielną, jednonawową.
Całe wnętrze zdobiła niegdyś XVI-wieczna polichromia. Do dziś zachowała się ona jedynie we fragmentach – na deskach pochodzących z dawnych stropów, które odkryto w czasie remontu w 1932 roku oraz na parapecie chóru. Obecne malowidła na stropie przedsionka pod wieżą i na belce tęczowej są w większości rekonstrukcją powtarzającą stare wzory. Do najcenniejszych elementów wyposażenia kościoła należą: gotycki tryptyk z 1460 roku stanowiący ołtarz główny i dwa barokowe ołtarze boczne z 1. połowy XVIII wieku.
W Łopusznej zwiedzamy jeszcze "Dwór Tetmajerów". Budowla pochodzi z 1790 roku, jednak dzieje istniejącego tu wcześniej folwarku sięgają XVI wieku. Dwór wybudował konfederat barski, Romuald Lisicki, jako typowy obiekt drewniany z gankiem i facjatą, nakryty wysokim gontowym dachem. Na początku XIX wieku należał do rodziny Tetmajerów, a później także do Lgockich. Od 1978 roku mieści się w nim oddział Muzeum Tatrzańskiego prezentujący kulturę szlachecką. Zbiory są bardzo ubogie i cena 6 zł za wstęp wydaje mi się mocno przesadzona.
Dolina Białej Wody to ostatnia z dolin tatrzańskich, do których wolno wjechać rowerem, a my tam dotąd nie byliśmy. Tadeusz Boy-Żeleński pisał o niej jako o „dolinie bez konkurencji”, postanowiliśmy sprawdzić czy miał rację.
Podjeżdżamy przez Murzasichle, a potem drogą Oswalda Balcera przez Capowski Las (uwielbiam fantazję górali w tworzeniu nazw). Zaczyna padać, góry oczywiście toną w chmurach i na samą myśl o tym, że nic nie zobaczę, odechciewa mi się dalszej jazdy. Na szczęście Piotrkowi udaje się jakoś mnie zmotywować. Wielkie dzięki :)
Jakby w nagrodę deszcz ustaje, chwilami nawet prześwituje słonko. Raźniej mi się robi na duszy. Dodatkowa atrakcją jest długi, obfitujący w widoczki zjazd do Łysej Polany.
Dolina Białej Wody leży po słowackiej stronie, wlot do niej znajduje się tuż za mostkiem granicznym. Szutrowa droga, na której zachowały się zabytkowe resztki asfaltu, prowadzi wzdłuż brzegu Białki, stanowiącej granicę między Polską a Słowacją. Turystów tu niewielu. Cisza i spokój.
Im dalej wjeżdżamy, tym rozleglejszy staje się widok. Oczy i serce się cieszą, a rozum wścieka. Przyczyną jest awaria lustrzanki, która co innego pokazuje, a co innego fotografuje. Żeby skadrować fotkę muszę obliczać i uwzględniać poprawki. W dodatku zdjęcia są źle naświetlone :(
Docieramy do Polany Białej Wody. Koniec jazdy. Przed nami amfiteatr tatrzańskich szczytów. Welon mgły odrealnia krajobraz i dodaje atmosfery tajemniczości. Żadne zdjęcie nie odda otaczającego nas piękna, żadne słowa go nie opiszą. Już wiem, że będę wiele razy wracać w to miejsce, by zobaczyć je w pełnym słońcu, w barwach jesieni, w kojącej bieli śniegu…
Dziś w rejonie naszego campingu przebiega VI etap Tour de Pologne. Kolarzy widzieliśmy już wczoraj i starczy. Trzeba jechać gdzieś dalej, gdzie drogi nie są pozamykane. Wybór pada na Dolinę Chochołowską. Najkrótsza droga do niej prowadzi przez Zakopane, my wybieramy jednak okrężną, ale spokojniejszą.
Najpierw jedziemy w dół, przez Biały Dunajec, potem droga zaczyna się wspinać do Bańskiej. Gdy tylko pokonujemy pierwszy podjazd, na horyzoncie pojawia się zamglony zarys Tatr. Zatrzymuję się, wyjmuję aparat. Przy drodze jakaś starsza gaździnka grabi siano. Mówię jej grzecznie „dzień dobry”, a ona patrzy wymownie na mój rower i zaczyna przemowę: „pani, to nie moze tak być z tym sciganiem, to młodzi ludzie som i oni sie na tyk górak mencom.” Próbuję jej tłumaczyć, że uczestnicy Tour de Pologne robią to z własnej woli, że to sport, kasa i sława, a gaździnka znowu swoje „to musi być zakazane, bo ludzie sie strasnie mencom!
No cóż, ja tam młodym człowiekiem nie jestem, więc mogę się trochę pomęczyć. Zwłaszcza gdy droga pusta, wokół rozległe widoki, a po długim podjeździe następuje równie długi zjazd.
Po drodze znów spotykamy bramy z reklamami, balony, policjantów. Tu po południu pojadą kolarze. Może gaździnka trochę racji miała, że z tym wyścigiem to jakaś lipa, bo wokół przestrzeń, z jednej strony Tatry, z drugiej ciągnące się po horyzont Podhale, a oni nie będą tego podziwiać tylko się mencyć!
Piotrek na widok długich zjazdów zawsze wpada w amok i jedzie, póki się teren nie wypłaszczy, nie zastanawiając się, czy to akurat jest właściwa droga. Tym razem robi mi po raz kolejny ten sam numer. Lądujemy w Skrzypnem . Tu asfalt się kończy. Nie chce nam się wracać, wybieramy więc przedzieranie się terenem na szczyt pagórka, z którego będziemy mogli dotrzeć do Czerwiennego.
W końcu jednak zgodnie z planem trafiamy do Chochołowa. Bardzo podobają mi się chochołowskie drewniane domy, ustawione szczytami do drogi wiodącej przez wieś, pięknie zdobione i przyciągające oko jasnym kolorem. Do miejscowej tradycji należy mycie ich z zewnątrz wodą z mydłem dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże Ciało
W Witowie zatrzymujemy się na chwilę obok drewnianego kościoła. Jego budowę rozpoczęto w 1910 r., z zezwoleniem i wsparciem pieniężnym samego cesarza Franciszka Józefa. Świątynię zaprojektował architekt Jan Tarczałowicz - wówczas nauczyciel w zakopiańskiej szkole Przemysłu Drzewnego. Pracami ciesielskimi kierował Michał Mrugała z Bystrego.
Zbliżamy się do Tatr Zachodnich. Dawno, dawno temu przez wiele kolejnych lat spędzałam wakacje w Roztokach,. Ledwo stąd wyjeżdżałam, zaczynałam tęsknić. Droga w stronę gór, którą teraz jedziemy, budzi najpiękniejsze i wciąż żywe wspomnienia. Tak żywe, jakby wystarczyło tylko przekłuć cienką bańkę mydlaną wokół ciała, by znaleźć się w tym samym miejscu, ale w innym czasie i znów stać się młodą dziewczyną…
A jednak.. bańka nie pęka. To nie jest to samo miejsce ani w czasie, ani w przestrzeni. Ziemia, niczym gigantyczny wirujący bąk, w szaleńczym pędzie pokonała tryliony kilometrów, a nasze miejsce we Wszechświecie zmienia się ciągle, choć nie chcemy o tym pamiętać.
Ach tak, wiem, każdy wiek ma swoje uroki. Życie jest piękne, jeśli tylko człowiek potrafi i chce z niego czerpać. A przecież mi żal… Czego? Może tego, co jest największym przywilejem młodości – beztroski i odrobiny szaleństwa. Ktoś kiedyś napisał w komentarzach o przywileju, jakim jest dla nas nabywana mądrość życiowa. Mnie wydaje się ona największym przekleństwem. To ona uczy nas rachunku potencjalnych zysków i strat, czyni kunktatorami i sprawia, że zamiast uczestników coraz częściej jesteśmy tylko obserwatorami.
Wjeżdżamy do Doliny Chochołowskiej. Władze gminy Witów, do której ona należy postanowiły zrównać w prawach turystów górskich, cyklistów i psy. Korzystamy z tego skwapliwie. Ruch jest dość spory, ale do wytrzymania. Ludzie zdążyli się już przyzwyczaić do widoku rowerów i nie ma problemów z zajmowaniem całej szerokości drogi przez pieszych.
Funkcjonuje tu nawet wypożyczalnia rowerów. Jest sporo chętnych, którzy wolą rower od kursującej tu ciuchci. Jeszcze więcej osób korzysta z tego środka transportu tylko w jedną stronę, po zejściu ze szlaku górskiego. Bardzo pomysłowe rozwiązanie.
Docieramy wreszcie do końca doliny. Tak bardzo chciałoby się tu posiedzieć i patrzeć na góry. Niestety, od południa szybko nadciągają chmury wróżące solidną ulewę, a może i burzę. Trzeba wracać.
Zaczyna padać, wybieram zatem najkrótszą z możliwych dróg powrotnych. Gdy dojeżdżamy do Kościeliska, w dali rozlegają się pierwsze grzmoty. Szybko zabezpieczam lustrzankę przed zmoknięciem. Nie będzie fotek błyskawic nad górami. Uciekamy!
Camping w Poroninie, na którym ostatnio pomieszkujemy jest uroczy. Ma tylko jedną przywarę, a mianowicie kiepsko działające wi-fi. Kombinowaliśmy jak muł pod górę usiłując nawiązać jakiś kontakt z cywilizacją, próżne jednak były nasze starania, bez dodatkowej antenki nasze kompy stały się bezużyteczne. W Poroninie sklepu z takimi akcesoriami nie ma, trzeba się niestety udać do paskudnie zatłoczonego i zasmrodzonego miasta, czyli Zakopanego.
Wybraliśmy drogę przez Olczę, tą samą, którą kilka godzin później podjeżdżać będą kolarze walcząc na premii górskiej drugiej kategorii. Jak się jedzie wolniutko, to nie jest tak źle, gorzej pewnie jak się człowiekowi spieszy. No, ale z drugiej strony jakby tych mistrzów wsadzić na mój z natury ciężki i jeszcze mocno obładowany rower, to ciekawe jaką by mieli avg?
Zatrzymaliśmy się na chwilę obok willi Stanisława Ignacego Witkiewicza. Niestety, nie jest udostępniona do zwiedzania. Powinnam może teraz poprzynudzać trochę o stylu zakopiańskim, ale to miejsce kojarzy mi się głównie z powieścią „622 upadki Bunga, czyli demoniczna kobieta”. Zaczytywałam się w niej jako nastolatka i bardzo chciałam zostać kobietą demoniczną, a zostałam nauczycielką matematyki w wiejskiej szkółce. Cóż za ironia losu! ;)
Jakie licho mnie podkusiło, żeby zaciągnąć Piotrka do Kuźnic tego nie wiem. Żadne z nas przecież nie lubi tłumów, a widok kolejki nieudaczników, którzy nie są w stanie własnonożnie wejść na Kasprowy i wybierają 5 godzin czekania (serio, zapytałam jednego z tych, którzy za chwilę mieli dostąpić niewysłowionego szczęścia podróży wagonikiem) podziałał na nas przygnębiająco.
W takim właśnie nastroju dotarliśmy w okolice skoczni, gdzie miała być meta dzisiejszego etapu Tour de Pologne. Trwało właśnie szaleństwo ostatnich przygotowań. Policja, straż miejska, stragany, stoiska reklamowe, ekipy techniczne, dziennikarze, kibice, gapie itd. Znów, jak na Gubałówce, trzeba było momentami zejść z roweru i lawirować wśród tłumu. Opłacało się jednak, oboje dostaliśmy darmowe porcje Nutelli, albowiem firma jest jednym ze sponsorów wyścigu :)
Uciekliśmy od tych tłumów najszybciej jak się dało. O desperackim poszukiwaniu antenki pisać nie będę, bo było denerwujące, zakończyło się jednak sukcesem.
Trasa dzisiejszego V etapu Tour de Pologne biegnie przez Poronin, ulicą przy której jest nasz camping. Można więc sobie podziwiać przejazd kolarzy aż 5 razy, siedząc w fotelu turystycznym z piwkiem w ręce :) Za pierwszym razem zrobiłam kilka fotek.
Kiedy przejeżdżali po raz trzeci nakręciłam krótki filmik. Krótki, bo tu jest lekko z górki i jechali szybko :) W przerwach ustawialiśmy antenkę i wreszcie mogę na bieżąco wrzucać wpisy na Bikestats :)
I jeszcze jedno. Szanowni moi Znajomi, mamy z Piotrkiem jedną antenkę na dwa komputery, a to oznacza zażartą walkę o czas antenowy. Wybaczcie zatem, że nie jestem w stanie śledzić i komentować Waszych wpisów na bieżąco. Obiecuję solennie, że wszelkie braki w lekturze uzupełnię natychmiast po powrocie do domu :)
Znowu całą noc lało. Ranek wprawdzie wstał słoneczny, ale fontanny wody tryskające przy każdym kroku z trawnika były cenną wskazówką, by planować trasę wyłącznie po asfaltach. Pochylam się zatem nad mapami i używając gigantycznych rozmiarów lupy z rączką, podejrzliwie przyglądam się każdej zaznaczonej na nich drodze.
Piotrek cierpliwie czeka na wyrok. W końcu zapada decyzja – jedziemy przez Ząb na Gubałówkę. Zaraz na początku ogarnia mnie wielkie zdziwienie, okazuje się bowiem, że dwa kilometry dzielące nasz camping w Poroninie od skrzyżowania z zakopianką to jeden wielki korek. Oczywiście jest to irytujące wyłącznie dla zapuszkowanych kierowców, my przemykamy radośnie obok nich.
Zaraz po przejechaniu mostu na Białym Dunajcu zaczyna się podjazd. Początkowo droga jest osłonięta od wiatru i przy silnie grzejącym słońcu, które nie wiedzieć czemu akurat dziś o godzinie 11 poczuło nagłą potrzebę zamanifestowania swojego istnienia, czuję, że zardzewiała w porze deszczowej termoregulacja mojego ciała zaczyna zawodzić. Wykorzystuję zatem pierwszy lepszy widoczek, by pod pretekstem uwiecznienia gór odsapnąć chwilę i schłodzić się do temperatury, w której białko już się nie ścina. Oj, biedni kolarze, to właśnie tu będzie rozgrywana premia górska VI etapu Tour de Pologne.
Wreszcie udaje nam się dojechać do Zębu. Jest to najwyżej położona wieś w Polsce. Powstała w 1620 roku, kiedy to rodzina Zdanowskich otrzymała sołectwo na „Zubie”. Dziś powodem dumy mieszkańców jest kościół św. Anny zbudowany przez najznakomitszych cieśli na Podhalu pod kierunkiem Jana Ustupskiego.
Dalej, choć nadal pod górkę, jedzie się już znacznie lepiej – teren jest odsłonięty, podmuchy wiatru stanowią miłą ochłodę. W dodatku słońce co chwila dyskretnie kryje się za chmurami. Nasz cel widać jednak jak na dłoni.
Prowadząca przez Gubałówkę droga zaznaczona jest na mapie Tatrzańskiego Parku Narodowego i okolic jako trasa rowerowa. Ten, kto te znaczki namalował, miał chyba specyficzne poczucie humoru. Po obu stronach drogi stragany, ścianki wspinaczkowe, parki linowe, tudzież inne atrakcje, a między nimi tłum oczadziałych ludzi, którzy właśnie wysiedli z kolejki linowej i desperacko próbują rozstrzygnąć co doda im więcej prestiżu – fotka z Janosikiem czy z białym misiem?
Idą całą szerokością jezdni. Są królami życia i prędzej dadzą sobie garaż z d.. zrobić, niż ustąpią z drogi jakiemuś nędznemu, nadużywającemu dzwonka rowerzyście.
No trudno, zsiadamy z siodeł i prowadzimy. Pocieszam Piotrka, że to tylko kawałek. Niestety aż do Butorowego Wierchu droga jest nieprzejezdna. Tu wreszcie tłumy nikną. Zaczyna się zjazd z widokiem na Tatry.
Piotrek ma dzisiejsze popołudnie zajęte (praca – z czegoś trzeba żyć), wracany więc na camping najkrótszą drogą, czyli zakopianką. Na naszym pasie ruch samochodowy jest bliski zeru, natomiast w drugą stronę droga jest zakorkowana od Zakopanego do Poronina, a może jeszcze dalej… Nie będziemy sprawdzać, dla nas to i tak nie jest żadna przeszkoda :)
Deszcz bębniący całą noc o dach przyczepy skutecznie zniechęcił nas do wczesnego wstawania. No a potem jedna kawa, druga kawa, konieczność zlokalizowania bankomatu i kupna map… no i zeszło. W końcu około pierwszej wybraliśmy się na rekonesans po okolicy. Trasa powstała na zasadzie - gdzie nam się spodoba, tam skręcimy :)
Piotrkowi spodobała się droga przez Murzasichle. OK, jedziemy. Podjazd dość długi, nieprzesadnie ciekawy. Podziwiać można jedynie urocze wille w stylu zakopiańskim. Jakoś jednak nie chciało nam się stawać i robić fotek. Do zejścia z rowerów sprowokował nas dopiero kościółek, wprawdzie nowy, ale drewniany, więc uwieczniliśmy go na pamiątkę, bo wystarczy wszak odpowiednio długo poczekać i w końcu zabytkiem się stanie.
Droga w stronę Wierchporońca początkowo też na kolana nie powala. Po obu stronach las i tyle. Ciekawie zrobiło się dopiero, gdy skręciliśmy na Zgorzelisko. Po raz pierwszy wyłoniły się góry. Wprawdzie otulone chmurami i niezbyt wyraźne, ale były.
Nieopodal wyciągu krzesełkowego z Małego Cichego kręciła coś, a właściwie to bardziej kręciła się, jakaś ekipa filmowa. Piotrek nawet dowiedział się, jakie to epokowe dzieło kinematograficzne powstaje i podzielił się ze mną tą wiedzą, ale niestety wyleciało mi z głowy. Byłam na nich wściekła, bo porozstawiali swoje blachosmrody w miejscach szpecących krajobraz i nie mogłam dobrze wykadrować fotek.
Posiedzielibyśmy tu pewnie dłużej i pogapili się na widoczki, ale nagle niebo znów zasnuły paskudne czarne chmury. Cóż było robić – na siodła i w drogę. Początkowo mieliśmy drobne obawy przed jazdą główną drogą prowadzącą z Łysej Polany do Poronina, ale okazała się ona niezbyt ruchliwa.
Jeden z fajniejszych fragmentów trasy to zjazd z Bukowiny Tatrzańskiej – łagodny i z rozciągającym się po lewej stronie widokiem na Tatry. Fajnie tak jechać, patrzeć na góry i wiedzieć, że teraz już cały czas, aż do samego campingu będzie w dół, a na miejscu czeka w lodówce zimne piwo :)