koniec L4
Kiedy dziś rano wsiadłam na rower, żeby dojechać do pracy, był mróz, a droga była jednym wielkim lodowiskiem przysypanym drobnym śniegiem. Niebo było bezchmurne. Pierwsze, różowe jeszcze promienie słońca oświetlały szczyt Wołka, nad którym właśnie wschodził księżyc. A ja nie miałam ze sobą aparatu fotograficznego! Zastanawiałam się nawet, czy aby nie wrócić się po niego do domu, ale magiczna chwila trwała bardzo krótko. Gdy słońce wzniosło się odrobinę wyżej, widok stał się pospolity.
Po południu temperatura była dodatnia, lód częściowo się stopił, a jego resztki czaiły się pod wielkimi kałużami. Najbardziej obawiałam się niekontrolowanego poślizgu i skąpania się, ku uciesze gawiedzi. Obmyślałam już nawet jakieś wiarygodne tłumaczenie takowej kąpieli, że np. postanowiłam wziąć przykład z Krzary i zostać morsem, tylko zapomniałam się rozebrać... Na szczęście, dzięki cudownym oponom z kolcami, udało mi się wrócić do domu bez żadnych tego typu atrakcji.