Zaczęło się nieciekawie... Jadę ja sobie spokojnie opłotkami, rozkoszując się zapachem bzu, a tu nagle na samym środku drogi wyrasta czarny kot i mruczy jakieś pogróżki. Oj niedobrze, z pewnością chce mi przynieść pecha. Staję, schodzę z roweru, czekam. Może ktoś inny przejedzie pierwszy.
Nic z tego. Wokół nie ma żywego ducha. Tylko ja i bestia. Siedzi dumny, jakby właśnie zszedł z plakatu Le Chat Noir. Ha, myślę sobie, spróbuję cię przechytrzyć. Powoli, powolutku zbliżam się z rowerem. Odważnie patrzę wprost w ironicznie zmrużone oczy. O ty, nie poznasz po mnie czy chcę cię ominąć z lewej czy z prawej. Nie rzucisz się nagłym skokiem, by podstępnie przeciąć mi drogę... Wielkim wysiłkiem woli zachowuję pokerową twarz. W ostatniej chwili wykonuję nagły zwrot, gwałtownie przyspieszam i.. udało się! Ominęłam go! To będzie jednak szczęśliwe popołudnie :D
A dalej.. dalej to już rzepaczyście ślicznie. Słońce, przestrzeń, śpiew ptaków, zapach kwitnących kwiatów. Aż chce się żyć :)
A na koniec przejażdżki los postanowił zrekompensować mi mrożące krew w żyłach spotkanie, stawiając na mej drodze zwierzę, które lubię znacznie bardziej :)
Tak, tak:) Kiedyś na pustej drodze pod Siewierzem przebiegł mi przed autem czarny kot. Zwolniłem i czekam. Z naprzeciwka jechał TIR. Gość też zobaczył kota i mocno zwolnił. Ja się zatrzymałem i TIR też. Postaliśmy tak kilka minut. Gościowi się pewnie śpieszyło bo ruszył pierwszy:)
Elu, nie wierz w przesądy - czarne koty nie istnieją. Kot, którego sfotografowałaś też jest brązowy, jednie koniuszki włosków ma czarne. wystarczy sierść mu rozchylić na grzbiecie i prawda wyjdzie na jaw. No i czy takie, lekko z wierzchu przysmolone zwierzątko mogłoby przynieść coś gorszego niż radośnie żółtą i z pewnością bardzo udaną wycieczkę?