Tuż przed pójściem do pracy, pijąc poranną kawę, przywracającą mnie z objęć Morfeusza do świata żywych, przeczytałam wczorajszy wpis Kuby. Oj, poszalał ostro na podjazdach! Szczególnie zainteresowała mnie część relacji dotycząca zdobywania góry Żar, a w niej te oto słowa: „Aha, podjechałem w 31min i 15 sekund (licząc od kościoła do zbiornika)”. Na Żarze byłam kilka dni temu, czasu podjazdu jednak nie mierzyłam, bo i bez tego wiem, że Struś Pędziwiatr to ja nie jestem.
Dziś jednak coś mnie podkusiło … No cóż, wstyd się przyznać, ale pokonanie odcinka od kościoła do zbiornika zajęło mi, łącznie z trzema krótkimi postojami (w tym dwa na łapczywe przełknięcie kilku łyków płynu i uspokojenie szalejącego serca, a jeden na wymianę baterii w GPS-ie,) aż 1 godzinę i 1 minutę :(
brawo! myślę, że nie ma się czego wstydzić! liczy się fakt, że szczyt został zdobyty, a cel osiągnięty! niejeden by odpuścił w połowie :) p.s. Żar w tygodniu niczym nie przypomina tego z niedzieli, nawet widoczki ładniejsze, bo nikt ich nam nie zasłania :)))
oj tam, oj tam ;) wazne ze rower daje frajde, a czasy... taki dodatek dla maniakow jak my (m.in. z Kuba ;) samo wjechanie jest przeciez frajda... ja mialem na Zar skoczyc w weekend, nie wyszlo. moze po pracy w ktorys dzien ;) Pozdrowerek :)