piękno i adrenalina
Dolina Vratna© niradhara
No to jedziemy! Nie mam wprawdzie opracowanej żadnej trasy, ale zawsze można zacząć od uroczej Doliny Vratnej. Na campingu kupuję mapę i ruszamy. Widoczność cudowna, widoki zapierają dech w piersiach.
przy tabliczce fotka jest obowiazkowa© niradhara
uwielbiam skały© niradhara
potok Varinka© niradhara
Dolina Vratna to jedno z najatrakcyjniejszych miejsc na Słowacji. Bogactwo form skalnych i roślinności przyciąga tłumy turystów. Na szczęście teraz, przed sezonem, jest jeszcze pusto i cicho.
Piotrek zostawia Tiesnavy za sobą© niradhara
znikajacy czerwony punkt© niradhara
Bramą do doliny są Tiesnavy – głęboki wąwóz o długości niespełna 1 km i szerokości w najwęższym miejscu niewiele ponad 10 m. Wąwóz leży pomiędzy masywami Bobotów na wschodzie i Sokolia na zachodzie. Tu nigdy dosyć fotek. Zatrzymujemy się co chwilę i pstrykamy, pstrykamy, pstrykamy…
jedna fotka...© niradhara
druga fotka© niradhara
a Piotrek stoi i czeka© niradhara
no, wreszcie można jechać ;-)© niradhara
widok w stronę Wielkiego Krywania© niradhara
Skręcamy na wschód, do podchodzącej pod masyw Rozsutców Doliny Stefanowej. Słońce grzeje coraz rozkoszniej, ptaszki śpiewają, a droga pusta po horyzont. Aż chce się żyć :-)
wjeżdżamy w Dolinę Stefanową© niradhara
przed nami Wielki Rozsutec© niradhara
W miejscowości Stefanowa kończy się droga, dalej niestety można tylko pieszo. Robimy kolejną sesję zdjęciową i wracamy.
osada Stefanova© niradhara
Wielki i Mały Rozsutec© niradhara
Wielki Rozsutec robi wielkie wrażenie© niradhara
Przy drodze stoją liczne reklamy hotelu „Boboty”. Postanawiamy do niego podjechać, z ciekawości i w nadziei na zjedzenie lodów. Pniemy się pod górę, dojeżdżamy i … zonk! Budynek wyróżnia się niewątpliwie na tle innych, wygląda bowiem jak żywcem przeniesiony z jakiegoś osiedlowego blokowiska. Zamiast przytulnego tarasu kawiarnianego, beton i pordzewiałe poręcze. Nie ryzykujemy wejścia do środka. Trzeba jednak przyznać, że kierownictwo, niewątpliwie w trosce o dobro klienta, tnie koszty jak może i oleju do smażenia frytek używa od sezonu narciarskiego do letniego bez zbędnej wymiany, o czym dobitnie świadczy rozchodzący się w powietrzu zapach.
podjeżdżamy pod hotel Boboty© niradhara
widok z hotelowego tarasu© niradhara
Fotki hotelu nie robię, żeby sobie blogu nie szpecić, wsiadamy na rowery i szybko zjeżdżamy w dół. Trzeba jeszcze wrócić do Vratnej i dojechać do jej końca, pod stację kolejki linowej. Tu znowu kończy się droga. Powrót do Terchovej niezwykle sympatyczny, bo cały czas z górki :-)
Chata Vratna i stacja kolejki linowej© niradhara
W miasteczku zatrzymujemy się pod sklepem, by zrobić zakupy (tak, jak zwykle to ja mam bagażnik, inni jeżdżą sobie na luzie rowerami górskimi), gdy nagle nasz wzrok przykuwa gigantyczna postać na szczycie pagórka. To pomnik słynnego zbójnika Juraja Janosika, który tu właśnie się urodził. Piotrek zostaje, by przypilnować rowerów, a ja wchodzę na górę przyjrzeć się zbójowi z bliska.
hej tam pod szczytem coś błyszczy z dala© niradhara
jakiś niepodobny do Perepeczki© niradhara
Janosik od zadniej strony© niradhara
tam na dole stoi Piotrek© niradhara
Po zrobieniu zakupów wracamy na obiad na camping i tu kończy się część rowerowa, a zaczynają przygody. Ortodoksyjni bikerzy czytać dalej stanowczo nie powinni ;-)
Nasycony obiadem i znośnym w smaku słowackim „Złotym bażantem” Piotrek oddaje się krótkiej drzemce, a mnie zaczyna coś nosić. Ciągle mam przed oczyma piękno skał, chciałabym tam wrócić. Lubię jeździć rowerem w takim terenie, ale to trochę jak lizanie cukierka przez papierek, skały trzeba przecież dotknąć!
rzut oka w dół© niradhara
Mapa Małej Fatry, którą kupiłam na campingu jest w skali 1:50000 i bardziej nadaje się do wytyczania tras rowerowych niż dreptania po górach, ale podane są na niej czasy przejścia poszczególnych odcinków górskich szlaków. Przed piątą Piotrek się budzi i zmolestowany podwozi mnie autem do wąwozu Tiesnavy. W planie mam wejście na górującą nad doliną skałkę i zejście tą samą drogą w dół. Powinno mi to zająć łącznie dwie godziny. Idę więc!
przełom Varinki pograżony w cieniu© niradhara
Boboty jeszcze w słońcu© niradhara
Już pierwszy rzut oka z góry na dolinę boleśnie uświadamia mi, że o tej godzinie kontrast światła i cienia jest zbyt duży, co niestety fatalnie wróży jakości zdjęć. Pretensje mogę mieć niestety tylko do siebie, to akurat można było przewidzieć.
widok staje się coraz rozleglejszy© niradhara
Sokolia jak postrzępione© niradhara
Szlak prowadzi stromo pod górę, cały czas pomiędzy skałami. Wreszcie dochodzę do lasu. Ciemno tu i ponuro. Ścieżki nie widać, bo przysypana liśćmi, oznakowanie szlaku gdzieś się czasem gubi i zaczyna mnie ogarniać dziwne przeczucie. Nie jest to jednak najwyższy punkt, do którego planowałam dotrzeć, poddać się tuż pod szczytem głupio, wspinam się zatem na niego, napawam się widokami i wracam. Jakoś jednak to wracanie mi nie wychodzi. Nie widzę nigdzie oznaczenia szlaku. Klnę w duchu, że nie zabrałam ze sobą dżipsa. Usiłuję wrócić tą samą drogą, ale wszystkie drzewa są do siebie podobne, teren podstępnie robi się coraz bardziej stromy, ślizgam się na liściach i nieodmiennie ląduję na skraju jakiejś przepaści.
lajtowy chodniczek© niradhara
odrobina wspinaczki© niradhara
Oj niedobrze, jak spadnę to szybko ciała nie znajdą i Piotrek nie dostanie odszkodowania. Uświadamiam sobie, że mogę nie znaleźć drogi powrotnej przed zmrokiem. Mam wprawdzie czołówkę, ale jej światło wystarczy chyba tylko do przyciągnięcia komarów. Kurteczka, którą ze sobą zabrałam, też nie jest wystarczająco ciepła do przetrwania nocy w górach. Decyduję się iść z powrotem na szczyt, a stamtąd zejść okrężną drogą. Nie przyglądam się mapie, bo i tak nie mam innego wyjścia. Dzwonię tylko do Piotrka, żeby go uprzedzić o opóźnieniu.
szczyty gór jeszcze w słońcu© niradhara
„Zbójnicki chodnik”, którym teraz schodzę, nazwę swą zawdzięcza zapewne stromiźnie i skali trudności. Poręcze, jeśli są, to nadżarte zębem czasu i rdzą. Zdarza się, że są tylko przyłożone do skały, a nie przymocowane. O ósmej zaczyna się ściemniać, a ja wciąż jeszcze jestem wśród skał. Wtedy dzwoni telefon. Piotrek oznajmia mi, że czeka już u wylotu szlaku i boi się o mnie, bo miejscowi powiedzieli mu, że szlak jest zamknięty.
skąd tu się wzięły konwalie?© niradhara
Teraz ja zaczynam się bać. W wyobraźni pojawia się obraz osuniętej po zimie półki skalnej. Nocleg w górach znów zaczyna wydawać się realny. Od dawna już nie robię zdjęć, żeby nie tracić czasu, kiedy jednak w dole widzę Terchovą, wyciągam aparat po raz ostatni. Miasteczko jest tak blisko, a zarazem tak daleko.
w dole Terchova, ale na wprost raczej się nie dojdzie© niradhara
Zaczynam czuć drżenie nóg. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy strach. Wreszcie słyszę gdzieś w dole szum strumienia. W serce zaczyna wstępować nadzieja. Skały zostają za mną, teren się wypłaszcza. Jest już godzina dziewiąta i prawie całkiem ciemno, ale nie chce mi się nawet na chwilę zatrzymywać, by wyjąć lampkę. Byle tylko szybciej dojść do cywilizacji! Tam czeka na mnie Piotrek… :-)
ostatnie promienie słońca© niradhara
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Będzie co wspominać. Aaaa …….zapomniałabym się przyznać – to ja pyskowałam zawsze na bezmyślność gubiących się w górach turystów!