Ostatnia niedziela wakacji... Słońce, łagodny wietrzyk. Po prostu cudnie. Zatęskniłam za widokiem wody. Nie ja jedna. Niestety 99% tęskniących stanowiły osobniki zmotoryzowane. Ruch na drodze wzdłuż Soły był wprost koszmarny, a Międzybrodziu Bialskim zrobił się korek. Po kilku minutach wdychania spalin poczułam zawroty głowy i mdłości. Musiałam zejść na chodnik. Zrezygnowałam z dalszej jazdy nad Jezioro Żywieckie, pstryknęłam kilka fotek nad Międzybrodzkim i postanowiłam wrócić do domu, świeżego powietrze w ogrodzie i zapachu lawendy...
Czas płynie nieubłaganie. Nasz pobyt w Czechach dobiega końca, a największe atrakcje wciąż jeszcze niezaliczone. Z niepokojem śledzimy prognozy pogody. Głośne bębnienie deszczu o dach przyczepy kończy się jednak z nadejściem poranka. Postanawiamy wyruszyć w drogę. Samochodem docieramy do Mezní Louka. Tu będzie czekać na nas na parkingu. Czeski taryfikator jest prosty - im bliżej atrakcji turystycznych, tym wyższa cena. No cóż, z czegoś tubylcy muszą żyć. Niebieskim szlakiem schodzimy do przełomu rzeki Kamenicy.
Kaniony skalne rzeczki
Kamenice są głębokie miejscami aż na 150 m. Tworzą jedną z najbardziej charakterystycznych
formacji naturalnych Szwajcarii Czeskiej. Prowadzi tędy żółty szlak. Jest wprost bajecznie pięknie, ale sfotografowanie tego cudu przyrody stanowi prawdziwe wyzwanie. Ciemne dno wąwozu i wpadające z góry jasne słoneczne światło tworzą wielki kontrast, który wielokrotnie przekracza rozpiętość tonalną aparatu. Już wiem, że czekać mnie będzie ostra selekcja fotek, a potem ich żmudna obróbka.
Pierwszego przepłynięcia Kamenicy wąwozem na odcinku od Dolskiego Mlýna do Hřenska bez przesiadki dokonano na trzech tratwach czterometrowej długości w 1877 roku. Z końcem XIX wieku rozpoczęto budowę kładek i przejść tunelowych w skałach oraz jazów, które udrożniły niedostępne dotąd odcinki wąwozów. Przełomy Tichá soutěska (zwana również Edmundovą na cześć księcia Edmunda Clary-Aldringena, który przyczynił się do udostępnienia przełomu rzeki) i Divoká soutěska do dziś pokonać można wyłącznie łódkami pychówkami.
Żółty szlak kończy się w Hřensku. Warto przejść się po tym uroczym granicznym miasteczku z przylepionymi do skał domami i rzucić okiem na płynącą u jego stóp Łabę. Można też zjeść obiad w jednej z licznych restauracyjek. To właśnie czynimy. Zamawiam swój ulubiony wyprażeny syr. Przychodzi mi jednak czekać na niego tak długo, jakby dopiero na moje zamówienie goniono krowę, by ją wydoić i ów syr zrobić i usmażyć. Pociesza nas tylko to, że zimne piwo przyniesiono szybciutko. W końcu jednak zaspokajamy głód i ruszamy w dalszą drogę.
Czerwony szlak, którym się teraz poruszamy, prowadzi początkowo wzdłuż asfaltowej drogi. Można byłoby przejechać 3 km autobusem, ale Kajman naraził mi się mocno, pisząc o nas kilka dni wcześniej na forum karawaningowym, że jesteśmy cienkie Bolki, zostaje więc przymuszony do pokonania całej trasy z buta i uroczystego odszczekania swoich słów ;)
W końcu przed nami Pravčická
brána czyli wyjątkowa atrakcja przyrodnicza, będąca największą naturalną
bramą skalną w Europie. Uważana jest za najpiękniejszą formację skalną w Szwajcarii
Czeskiej i stała się symbolem całego regionu. Brama ma 26,5 m
rozpiętości łuku u podstawy, 16,0 m wysokości otworu, od 7 do 8 metrów
szerokości otworu u podstawy, 3,0 m grubości stropu w najcieńszym miejscu, a jej
szczytowa płyta leży na wysokości 21 m od jej podstawy. Tuż obok niej znajduje się "Sokole Gniazdo" - letni pałacyk zbudowany w 1881 roku przez ówczesnego właściciela posiadłości, księcia Edmunda Clary-Aldringena. Kilka lat później, w bliskim sąsiedztwie pałacyku, na skalnych tarasach
postawiono poręcze. Wkrótce po zakończeniu budowy restauracji za wejście do
kompleksu zaczęto pobierać opłaty. Obecnie w budyneczku znajduje się restauracja, ale za wstęp na taras pod skalnym łukiem i punkt widokowy nadal trzeba płacić. No trudno, płacimy.
Słońce powoli zaczyna znikać za górkami, a nas czeka jeszcze powrót do Mezní Louka. Idziemy nadal czerwonym szlakiem, wijącym się malowniczo u podnóża skał. Spotykamy coraz mniej turystów. Chwilami możemy się poczuć, jakbyśmy te piękne miejsca mieli tylko dla siebie.
Wreszcie docieramy na parking, a stamtąd wracamy na camping "U Ferdynanda". To był bez wątpienia najpiękniejszy dzień naszych wakacji. Szkoda, że zostały z niego już tylko zdjęcia i wspomnienia.
O tej wycieczce napisał Kajman na forum karawaningowym, że najmniej przypadła mu do gustu. Hm, być może dlatego, że nie wdrapał się na jej największą atrakcję, czyli ruiny zamku Šaunštejn. Poprzestał na sfotografowaniu mnie od zadniej strony ;)
Do ruin zamku doszliśmy czerwonym szlakiem z Vysokiej Lipy. Prawdę mówiąc nawet słowo ruiny jest bardzo na wyrost, bo pozostały jedynie wykute w skale schody, otwory do mocowania belek
nośnych podtrzymujących niegdyś zabudowania zamkowe oraz poziome płaszczyzny, na
których stały zamkowe obiekty. Najfajniejsze jest wejście na zamek. Drabinki, odrobinka wspinaczki, ale wszystko lajtowe. Wchodzą tam dzieci i wnoszone są niewielkie psy. Tu trzeba wspomnieć, że Czesi bardzo psy lubią i zabierają je wszędzie, gdzie się da, a nawet tam gdzie nie bardzo się da :)
Zamek zbudowano w celu ochrony szlaku handlowego. Według archeologów prawdopodobnie istniał już pod koniec w XIII wieku. Jak podaje Wikipedia: "Obiekty zamku usytuowane były na szczytach piaskowcowych skał w kształcie wieżyc, droga na
górny poziom zamku prowadziła szczelinami między skałami. Na górnym poziomie
zamku znajduje się wydrążona w skale na planie okręgu studnia, która służyła
jako zbiornik wody, gromadząc wodę opadową. Poniżej górnego poziomu zamku
znajduje się obszerna wnęka w skale z wyciosanym oknem w stronę szczeliny,
którą prowadzi droga na górny poziom zamku. Przeznaczenie tego pomieszczenia
nie jest dokładnie znane, prawdopodobnie była to kaplica. Zabudowania zamku spoczywały
na drewnianych belkach zamocowanych w wykutych w skale otworach, z
wykorzystaniem naturalnych występów i płaskich powierzchni skały. Wejście na
górny poziom zamku umożliwiał system wyciosanych w skale schodów, który
zaczynał się wysoko nad poziomem. Dostęp do poziomu schodów umożliwiały
drabiny, które w czasie ataku wroga były wciągane na wyższy poziom zamku."
Historia zamku była burzliwa, był wielokrotnie oblegany, przechodził w rąk do rąk. Na początku XVI wieku został całkowicie zniszczony. Dziś miejsce, gdzie niegdyś stał, jest po prostu wspaniałą platformą widokową i kolejną atrakcją turystyczną.
Z zamku powędrowaliśmy dalej czerwonym szlakiem, ciesząc oczy bogactwem różnorodnych form skalnych.
Po kilkunastu minutach dotarliśmy do kolejnej atrakcji. Malá Pravčická brána to naturalna forma
skalna w kształcie łukowego portalu o
wysokości 2,3 m i szerokości 3,3 m. Obok znajduje się oczywiście platforma widokowa. Tym razem Kajman dał się skusić i dzielnie pokonał drabinkę.
W planach mieliśmy dotarcie czerwonym szlakiem do Mezní Louka, ale okazał się trochę nudny, zeszliśmy więc ścieżką rowerową (cóż za profanacja!), a potem szlakiem niebieskim, żeby zobaczyć zaznaczony na mapie zameczek. Ten jednak okazał się hotelem o takiej właśnie nazwie, w dodatku urody wątpliwej i moim zdaniem nie zasłużył nawet na uwiecznienie na zdjęciu.
Nagle piękne błękitne niebo zaczęło zaciągać się groźnymi, czarnymi chmurami. Przyśpieszyliśmy kroku i na parking dotarliśmy tuż przed pierwszymi kroplami. Chyba mamy farta :)
Zanim nastąpił gwóźdź programu, najpierw była zagwozdka. Jak tam właściwie trafić? Bastei czyli bardziej swojsko Basteja, znajduje się w pobliżu Burg Hohnstein, który to zamek oczywiście musieliśmy zwiedzić, jako że Kajman kocha wszelkie starocie. Drogowskazy na Bastei i owszem są, ale drogi dojazdowe pozagradzano i opatrzono groźnie brzmiącym "halt". No cóż, nie tylko u nas prowadzi się remonty w szczycie sezonu turystycznego. Siedzący w nawigacji Hołek tak był tym skołowany, że zaproponował nam wykręcenie kilku kółek. Po drugim wszelako trafieniu do punktu wyjścia zrezygnowaliśmy z jego usług, postanowiliśmy pojechać do Rathen i stamtąd rozpocząć marsz.
Rathen to maleńki kurort nad rzeką Łabą, przez miejscowych zwaną Elbe. Miasteczko znane jest głównie jako baza wypadowa do wędrówek po Szwajcarii Saksońskiej. Przechodzi też przez nie słynna trasa rowerowa Elberadweg. Wielu tu zatem zarówno turystów pieszych, jak i rowerzystów.
Zostawiliśmy auto na parkingu i po przeprawieniu się promem na drugą stronę Łaby, przeszliśmy głównym dreptakiem, zakupiliśmy pamiątki (jak Kajman nie wyleczy się z magnesikowej manii, to niedługo będziemy musieli kupić drugą lodówkę!) i wkroczyliśmy na czerwony szlak. A tu oczywiście schody, schody, schody ...
Prowadzące w górę schody maja dwie ważne zalety. Po pierwsze kiedyś się wreszcie kończą, a po drugie kończą się przeważnie w miejscach, z których rozciąga się piękny widok. Nam się rozciągnął widok na przełom Łaby :D
Basteja to skalne ostańce, wznoszące się na 305 metrów ponad dolinę Łaby. Zwiedzanie ich ułatwiono w połowie XIX wieku, budując oryginalny, kamienny most (Basteibrücke). Konstrukcję liczącą blisko 80 metrów długości przemierzają tłumy turystów, jest to bowiem, obok twierdzy Königstein, jedno z najsłynniejszych miejsc Saksonii. Zauroczyło nas i na długo zostanie w naszej pamięci.
Pomiędzy skałkami można obejrzeć pozostałości średniowiecznego zamku. No, prawdę mówiąc nie bardzo się tych pozostałości mogłam doszukać, ale spacer po wiszących nad przepaścią mostkach wart był 2 € za wstęp.
Kajman zaufania do takich mostków nie ma, więc pozostał na solidnym, kamiennym :)
Z Bastei schodziliśmy zielonym szlakiem. Znów pojawiły się schody, wąskie przejścia, tunele. Omszone skały, niewiele światła. Co krok to inny widok. Uroków tego miejsca nie da się oddać na zdjęciach. Obiektyw aparatu jest bardzo niedoskonały w porównaniu z ludzkim okiem. Tam trzeba po prostu być.
Na zakończenie czekać nas miały jeszcze dwie atrakcje - wodospad i jezioro. Wodospad... no cóż, nie była to Niagara, raczej coś na kształt prysznica na łonie natury, a jezioro - Amselsee - powinno się raczej nazywać Amselteich, bo kilka rowerów wodnych jeziora z sadzawki nie czyni ;)
Chciałabym tam kiedyś wrócić. Najlepiej jesienią. Wejść na Basteję o świcie, gdy nie ma jeszcze tłumu turystów i podziwiać skały wyłaniające się z porannych mgieł ...
No i znów rowery przegrały w konkurencji z trasą pieszą. Nie
da się nimi niestety dotrzeć na punkty widokowe, zwane tu vyhlídkami, bo póki co
nie potrafią pokonywać schodów i drabinek. A tych mamy dziś całe mnóstwo. Żar
leje się z nieba, a my wspinamy się wolno, starając się kontrolować oddech jak
prawdziwi jogini. Wszak długi i spokojny oddech charakteryzuje osobę
zrelaksowaną, zrównoważoną, zadowoloną z życia i pewną siebie, a tacy właśnie
teraz jesteśmy ;)
Czerwony szlak, którym wyruszyliśmy z Jetřichowic prowadzi na
jedną z najbardziej znanych atrakcji turystycznych Szwajcarii Czeskiej czyli Mariiną
vyhlídkę. Na szczycie wyniosłej skały znajduje się romantyczna drewniana
altana, która jest otwarta cały rok. Pierwsza altankę wybudował w tym miejscu Ferdinand
Kinsky - właściciel tutejszych ziem,
propagator turystyki. Jego żona Maria Anna lubiła tu przychodzić i podziwiać
widoki na okoliczne lasy, skały i góry. My też podziwiamy :)
Następnym punktem widokowym na naszej dzisiejszej trasie jest Vilemínina vyhlídka. Nazwa ta
upamiętnia kolejną księżną z rodu Kinskych. Na sośnie wisi tablica z jej
wizerunkiem. Z vyhlidki podziwiać można poprzedni punkt widokowy. Zdjęcia nie
oddają uroków krajobrazu ze względu na niekorzystne oświetlenie. Wierzcie mi
jednak, że warto się tu wspinać.
Chwila przerwy na spożycie kanapki i przed nami znowu skały
nazwane imieniem kolejnego przedstawiciela szlacheckiego rodu czyli Rudolfův kámen.
Tym razem Kajman zostaje u podnóża, a ja pokonuję kilka drabinek i wąskich przejść, żeby zaliczyć
kolejną altankę i znów nacieszyć oczy widokiem.
Do Jetřichowic wracamy z Pohovki zielonym szlakiem, raz po
raz obracając się i rzucając okiem na skałki, na których kilka chwil temu
byliśmy. To była naprawdę piękna wycieczka. Zachęcamy wszystkich do podążania
naszym śladem :)