Pamiętajcie o ogrodach - przecież stamtąd przyszliście. W żar epoki użyczą wam chłodu tylko drzewa, tylko liście.
Ta piękna piosenka Jonasza Kofty to motto dzisiejszego wpisu. Wspominałam Wam o jeleniach, prawda? Bestie pożarły prawie wszystkie krzewy ozdobne w moim ogrodzie, wybrałam się zatem do ogrodu pokazowego w Pisarzowicach, by tam nacieszyć oczy pięknem natury.
W Pisarzowicach, przy ulicy Pańskiej 50 ma swoją siedzibę firma pana Krzysztofa Kubiczka. Są tu nie tylko ogrody pokazowe, ale też gospodarstwo szkółkarskie i punkt sprzedaży detalicznej. Firma działa od 1989 roku, jest znana i ceniona. Kręcono tu jeden z odcinków popularnego programu "Maja w ogrodzie". Mam nadzieję, że zamieszczone na blogu zdjęcia zachęcą Was do odwiedzenia tego czarującego miejsca :)
Powrót do domu, w błogim nastroju, ulubionym niebieskim szlakiem rowerowym.
Przez ostatnie lata prawie wcale nie jeździłam na rowerze. Zajmowałam się głównie ogrodem, w błogiej nadziei, że uda mi się z niego zrobić mój mały raj na ziemi. Kupowałam sadzonki i nawozy, kopałam ciężką gliniastą ziemię, walczyłam z chwastami. Cieszyłam się zapachem lawendy i floksów. Najwyraźniej jednak życie w raju nie jest mi pisane. Halny powyrywał świerki z korzeniami, a jelenie pożarły młode krzewy ozdobne. Usiłowałam je przegonić preparatami, których zapachu ponoć nie lubią, ale gdy wczoraj zobaczyłam, że nawet floksy im zasmakowały, poddałam się. Koniec z ogrodem, wracam na rower, on jest dla jeleni niestrawny ;)
W taki dzień jak dziś, mglisty i szary, trudno zrobić jakieś fajne zdjęcia. Pstrykałam jednak trochę, żeby w przyszłości mieć co wspominać i pokazywać wnukom :)
O, tu coś kwitnie. Na szczęście nie moje i nie muszę się obawiać, że zostanie oskubane przez żarłoczne bestie ;)
Już od jakiegoś czasu chciałam spenetrować drogę wiodącą z Wilamowic na północ, w stronę stawów Leżaje. Słońce, przestrzeń, puste drogi i tylko silny wschodni wiatr psuł trochę przyjemność jazdy. W przydomowych ogrodach pracowicie warczały kosiarki, pola przymierzały traktory, a lenie takie jak ja byczyły się na rowerach :)
Powrót tradycyjnie pomiędzy stawami Osiek, z przystankiem na focenie łabędzi.
Artur, mój kolega z pracy, to prawdziwy
człowiek z żelaza. Ukończył triathlon
IRONMAN.
Ma
swój fanpage na FB. Kliknęłam „Lubię to”, by
zamieszczane przez niego posty zmotywowały mnie do bardziej
systematycznej jazdy.
Na
początek trafiłam na taki: "Co
jest Twoją słabą stroną? -
motywacja by wyjść z domu …
-
wymówki: że zmęczony, że brzydka pogoda, że za ciepło, że może
jutro i takie tam…
-
pogodzenie treningu z pracą, życiem rodzinnym, obowiązkami …
-
a może alkohol, używki, papierosy, którym nie umiesz powiedzieć
NIE …
-
Twoja głowa, nogi, kręgosłup … Jesteś tak silny jak Twoje najsłabsze ogniwo."
Mistrz
każe się zastanowić… siadłam więc i zaczęłam rozmyślać.
Szybko doszłam do wniosku, że posiadam prawie wszystkie wyżej wymienione
słabości (oprócz korzystania z używek – może szkoda?) i że cała jestem jednym wielkim słabym ogniwem. Zamiast trenować
w pocie czoła,
oddałam się więc interesującej lekturze w miękkim fotelu. No,
ale do czytania nigdy nie trzeba było mnie specjalnie motywować.
Wszelako
od czasu do czasu coś wygania mnie z domowych pieleszy. Wskakuję
wtedy na rower. Tym, co każe mi jechać przed siebie, nie jest chęć
pracy nad sobą i pobijania rekordów, ale hedonizm w najczystszej
postaci. Podziwianie widoków, doznanie pieszczoty słońca i wiatru.
No i ciekawość, dokąd zaprowadzi mnie droga, w którą właśnie
skręciłam.
Czy
to jednak nie ciekawość była tym, co kazało pierwszej małpie
zejść z drzewa i rozpocząć eksplorację sawanny? To nie była
małpa z żelaza, a jednak jej potomkowie podbili świat. Te zaś,
które zanadto rozmyślały o swoich słabościach, po prostu
wyginęły. Pocieszające, prawda? ;)
Dzisiaj moja ulubiona nawigacja rowerowa zrobiła mi psikusa, bo choć doprowadziła mnie do celu, to nie takimi drogami jak lubię ;)
Od kęckich górek dalej jechałam już znanymi sobie dobrze asfaltami, unikając wszelkich niespodzianek. Celem wycieczki był XVI - wieczny Kościół św. św. Szymona i Judy Tadeusza Apostołów w Nidku. Jak zwykle zamknięty na głucho. Nic to, fajnie się pojeździło :)
Kilka
dni temu koleżanka z pracy wspomniała o nowoodkrytym przez siebie
kawałku pięknej asfaltowej i pustej drogi gdzieś pomiędzy Starą
Wsią a Bestwiną. Dokładnych namiarów nie podała, przejeżdżając
przez Starą Wieś skręciłam więc w pierwszą ulicę, której
nazwa mnie zaintrygowała.
To
był strzał w dziesiątkę! Ulica Pielgrzymów spełniła pokładane
w niej nadzieje. Pustka, nowy asfalcik, sielskie widoki. W dodatku
podjazdy, na których odpokutować można mniejsze grzeszki. Pewnie
dlatego wytyczono tu trasę rowerową. Nie wiadomo tylko skąd i
dokąd prowadzi.
Jechałam
tak wśród pól, aż trafiłam do Janowic, a stamtąd pokulałam się
w stronę Kaniowa. Stoi tam krzyż, a obok niego ławeczka. W dawnych
czasach, gdy jeszcze Kajmanowi chciało się jeździć, siadaliśmy
na niej, jedliśmy kanapki, a potem robili pamiątkowe fotki. Żeby
tradycji stało się zadość skonsumowałam kanapkę, ale o
zrobienie fotki musiałam poprosić obcą osobę :(
Droga
powrotna z Kaniowa przez Malec jest prawie płaska i miałam nadzieję
na lajtową jazdę. Niestety, wiatr wiał z absolutnie
nieodpowiedniej strony. Poczułam we własnych mięśniach jak bardzo
mści się długa przerwa od jazdy. Stracone lata bolą. Dosłownie
;)
Jakiś
czas temu miłościwie nam panujące Ministerstwo Edukacji objęło
swoim patronatem akcję „Anioły ze szkoły”. Jest to niezwykle
cenna inicjatywa, szczególnie dla jej twórców, albowiem żaden
dzieciak nie może dostąpić zaszczytu zostania aniołem, nie
zakupiwszy wcześniej świstka papieru, zwanego dumnie legitymacją.
Niestety,
ta najoczywistsza brama do
wniebowstąpienia została mi zatrzaśnięta przed nosem, albowiem
poświadczający anielskość dokument nabyć może tylko niewinne,
młodziutkie dziecię, ja zaś jestem osobą pełnoletnią i to nawet
bardzo. Zdesperowana, w poszukiwaniu innej drogi, postanowiłam
zagłębić się w filozofię anielskości, wnikliwie studiując
porozwieszane na szkolnych korytarzach plakaty. Wiele szlachetnych
zasad widniało na nich, między innymi taka: „wszystkie zwierzęta
są równe”. Hm, dlaczego jakoś dziwnie kojarzy mi się to z
Orwellem?
Nic
to. Postanowiłam, że zwalczę w sobie niedowiarstwo, pozbędę
niegodnych myśli i w sercu rozpalę wszechogarniający ogień
miłości do stworzeń, które przedtem trochę mniej mi były
bliskie, niż mój wierny pies Funio. Zaczęłam od kotów. Poszło
nieźle. Dziś przyszła pora na muszki owocówki, które
towarzyszyły mi w czasie jazdy na rowerze. Przez całą drogę jak
mantrę powtarzałam sobie, jak to miło z ich strony, że usiłują
wpaść mi do ust i wciskają się przez najmniejszą szparę
pomiędzy okularami a twarzą, szukając moich oczu. Daremnie…
ogień nie zapłonął, serce pozostało zimne jak lód. Nie udało
mi się pokochać tych słodkich, maleńkich stworzeń. Obawiam się,
że nie jestem i nigdy nie zostanę aniołem, a nawet, o zgrozo,
osobnikiem aniołopodobnym!
Do wpisu doliczyłam kilometry z rowerowego dojazdu do pracy.