Uparłam się tylko, żeby przejechać przez Wieprz, bo lubię widoczki rozciągające się z górki, na której stoi jakaś stacja przekaźnikowa. Uraz psychiczny spowodowany ostatnią wywrotką ciągle jeszcze daje znać o sobie. W dalszym ciągu wolę pedałowanie pod górę od pędzenia w dół, a na samą myśl o hamowaniu robi mi się gorąco.
Wiem, że to z czasem minie, chwilowo jednak moja prędkość podróżna znacznie spadła. Jak tylko zaczyna się zjazd, Piotrek znika mi gdzieś na horyzoncie :(
W Zatorze są do zobaczenia dwa ciekawe obiekty. Pierwszy to gotycki kościół św. św. Wojciecha i Jerzego, z cegły i łamanego kamienia, który powstał w 1393 r. Został zbudowany na miejscu starszego kościoła z 1292 r. Kilkakrotnie przebudowywany. Najciekawsze elementy wewnątrz neogotycki ołtarz z obrazem Matki Boskiej Śnieżnej okrytym srebrną sukienką oraz gotycka chrzcielnica z brązu.
Drugim jest zamek książęcy, pierwotnie o cechach obronnych, wzniesiony w1445 r. W 1836 r. późnogotycki i renesansowy zamek został zmieniony przez Potockich w romantyczną rezydencję o cechach neogotyku angielskiego. Przebudowy tej dokonał architekt Franciszek Maria Lanci oraz rzeźbiarz Parys Filippi, zaś wnętrza ozdobili Kajetan Goliński i Włoch Liatti. Mieściły się tu bogate zbiory dzieł sztuki. W okresie okupacji zamek został zrabowany i zdewastowany. Po wojnie najpierw był magazynem zboża, potem siedzibą Rybackiego Zakładu Doświadczalnego. Obecnie trwa proces sądowy mający ustalić prawowitego właściciela.
W planach mieliśmy dalszą trasę, ale kanapki się skończyły, brakło nam picia, a z powodu święta wszystkie sklepy były nieczynne. Wróciliśmy zatem do domu, bo tu w lodówce zawsze można jakiegoś browca znaleźć :)
Po niedzielnym bliskim spotkaniu z asfaltem żebra jeszcze trochę dają znać o sobie. Na szczęście ból pojawia się tylko w czasie śmiechu, kichania, głębokiego oddychania i leżenia na lewym boku. W takiej sytuacji pozostaje tylko zrezygnować z popołudniowej drzemki, połknąć tabletkę niwelującą skutki uczulenia na pyłki, zrobić poważną minę i wsiąść na rower :)
Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się dziś pocić nie na podjazdach, a na zjazdach. Powodem były nagłe napady paniki, że znów wpadnę w poślizg i wyląduję pod kołami samochodu. Jak na złość ruch był niezwykle intensywny, zapewne spowodowany masowym najazdem turystów, rozpoczynających już weekend.
Każdy mniejszy czy większy uraz psychiczny z czasem mija, więc o niefortunnym niedzielnym poślizgu z pewnością wkrótce zapomnę. Ciekawa jestem tylko, czy mógł on być spowodowany (co się później okazało) tym, że zamiast 4,5 atmosfer w przedniej oponie miałam tylko 2?
Jak by tu rozpocząć opis tego dnia? Czy tym, że harce i swawole przy ognisku skończyły się o drugiej w nocy, czy też tym, że niezmordowana ekipa już od wczesnego ranka gotowa była do działania, a może od podziękowania Kubie i Michałowi za pomoc w przygotowaniu twarożku? Tak czy inaczej nastała niedziela, słonko grzeje, a my po śniadaniu wyruszamy w drogę.
Pierwszy postój robimy na zaporze w Porąbce. Widoki, dla mnie tak powszednie, podobają się chyba wszystkim, bo zapamiętale je uwieczniają. Po raz kolejny doceniam, jakie to szczęście mieszkać w takim miejscu :)
Na specjalne życzenie naszych gości zmieniamy nieco plan dnia. Pierwszym celem stają się ruiny słynnego w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ośrodka wypoczynkowego w Kozubniku. Dziś można byłoby tu kręcić filmy wojenne. Wielu wielbicieli paintballa zna i ceni sobie to miejsce.
Część ekipy wykruszyła się już wcześniej z różnych przyczyn – konieczność stawienia się w pracy, imprezy rodzinne itp. W Porąbce żegnamy wyjeżdżającego w Alpy (tym, którzy tam nie byli wyjaśniam, że są to góry niemal tak ładne jak Beskid Mały :P ) Marusię i w okrojonym składzie wjeżdżamy do Wielkiej Puszczy. Dzień staje się coraz gorętszy. Na szczęście droga pnie się w górę bardzo łagodnie i jest częściowo zacieniona.
Wesoło zaczyna się robić dopiero przy stromym podjeździe na Beskidek (inna nazwa to Przełęcz Targanicka). Jestem jedyną osobą na trekingu, który w tych okolicznościach przyrody nie jest najlepszym środkiem transportu. Ostatnie metry pokonuję z buta, pchając mój ukochany, ale nieco przyciężki wehikuł.
Z przełęczy, aż do Andrychowa, prowadzi długi zjazd. Do Kaskady Rzyczanki dojeżdżamy więc szybko. Szukającym tego miejsca na mapie muszę dodać, że potok nosi też drugą nazwę Wieprzówka, a na drogowskazie do skalnego przełomu widnieje nazwa Łupki Wierzchowskie.
Jest to naprawdę piękne miejsce, nic więc dziwnego, że na skałach nad wodą zalegają tłumy ludzi. Jest też uroczy psiak. Łagodnie, niemal czule patrzy na nas, leżąc u nóg swoich państwa. Jego czujność budzi dopiero przejeżdżający obok Krzara. Wstaje, zaczyna go podejrzliwie obwąchiwać. Czyżby przeszedł szkolenie w wykrywaniu dopalaczy?
Zaczynają się żarty na temat źródeł nadludzkiej kondycji Krzyśka :P Po chwili jednak zwyciężają uroki krajobrazu i opalających się panienek i ekipa rozpoczyna prawdziwą orgię fotograficzną ;)
Zauroczony miejscem Jacek pyta mnie, jak daleko ciągną się te formacje skalne. Nie wiem – odpowiadam – nigdy nie dojechaliśmy dalej, bo za każdym razem, gdy tu jesteśmy łapie nas burza. I w tym momencie, niczym w starannie wyreżyserowanym filmie grozy, rozlega się potężny huk gromu. Błyskawicznie decydujemy o rezygnacji z okrążania malowniczego Zagórnika i powrocie do domu. Wskakujemy na rowery i ruszamy. Prowadzę sześcioosobową grupę. Druga jedzie z Piotrkiem. Zatrzymuję się na rozjeździe, żeby na nich zaczekać. Czarne chmury kłębią się jednak coraz groźniej, zaczyna padać, burza potężnieje i czekanie w otwartym polu nie wydaje się dobrym rozwiązaniem. Szybko docieramy do najbliższego przystanku.
Zabezpieczeni nieco przed deszczem martwimy się o pozostałych. Próbujemy nawiązać z nimi kontakt, niestety sieć padła i telefony milczą jak zaklęte. Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że oni też znaleźli jakiś daszek nad głową.
Pioruny biją coraz bliżej, ulewny deszcz przechodzi chwilami w siekący grad. Ulicą płyną strugi wody. Co kilka minut Jacek z nadzieją w głosie oznajmia: „chyba już się przejaśnia”. Niestety, czas upływa, grad i deszcz zmieniają tylko kąt padania, zmuszając nas do wejścia na ławkę. Po godzinie zaczyna nam już być wszystko jedno. Ogarnia nas głupawka i żeby nie zamarznąć zaczynamy tańczyć na ławce, śpiewać, machać kierowcom, dla których stanowimy niebywałą atrakcję. Niektórzy zatrzymują się, żeby nam zrobić zdjęcie. Pozujemy z wdziękiem ;)
Niespodziewanie obok naszego przystanku zatrzymuje się jadący samochodem Marcin. To Piotrkowi udało się jakoś do niego dodzwonić. Marcin musi podrzucić do Kobiernic Ilonę i Roberta, bo inaczej Ilona nie zdążyłaby do pracy.
W końcu ulewa nieco się uspokaja, wsiadamy więc na rowery i już po chwili spotykamy ekipę Piotrka, która przeczekiwała burzę tuż za rogiem. Początkowo ogarnia nas radość, ale już po chwili zmienia się w przerażenie. Brakuje Iwony! Nasza grupa myślała, że jest z nimi, a oni że jest z nami. Krótka narada wojenna i zapada decyzja: ja prowadzę grupę do Kobiernic, a Piotrek z Krzyśkiem wyruszają na poszukiwania.
W Czańcu czeka nas jednak radosna niespodzianka – na przystanku siedzi suchutka Iwona. Dzielna dziewczyna trafiła tu sama, a że z samochodu była widziana przez Roberta, więc ekipa poszukiwawcza została odwołana. Czujemy niewypowiedziana ulgę i radość. Nie przeszkadza nam nawet, że znów zaczyna padać i słychać odgłosy kolejnej, zbliżającej się burzy. Oczyma duszy widzę się już w przytulnym domu. Nie jest to jednak koniec przygód na dziś :( Na stromym i zasypanym jakąś śliską roślinnością zakręcie wpadam w poślizg i zaliczam spektakularny ślizg po asfalcie. Jadący za mną Angelino nie ma szans na wyhamowanie. Oboje leżymy na środku drogi. Wtedy okazuje się, że żadna ekipa ratunkowa nie jest tak szybka i sprawna jak bikestatowa. Jedni zatrzymują ruch, inni uprzątają z jezdni nas i rowery. Jesteśmy mocno potłuczeni, ale w jednym kawałku, możemy o własnych siłach wrócić do domu.
Powoli impreza się kończy. Mam nadzieję, że nasi goście ocenią ją jako udaną. Mnie najbardziej przemówiły do serca słowa Andrzeja „przeżyłem z wami więcej w dwa dni niż z innymi ludźmi przez całe życie”. Kochani, serdecznie dziękuję Wam wszystkim za przybycie, urocze towarzystwo i świetną zabawę. Krzysiek przypisał temu meetingowi numer pierwszy, ustalając w ten sposób stanowczo i nieodwołalnie, że muszą być kolejne. A zatem - do zobaczenia :)
Wypada chyba zacząć relację od rozszyfrowania nazwy MuNK – czyli „Meeting u Niezależnych Krokodyli”. Krokodyl – wiadomo, kojarzy się z Kajmanem czyli z Piotrkiem, natomiast mój nick Niradhara to hinduskie imię tłumaczone jako Niezależna, a że zamiast zlot napisaliśmy meeting – to efekt takiej śmiesznej mody, która każe ludziom na czymś, co dawniej zwało się swojsko sklepem, umieszczać szyldy typu „Polski market” lub „Rzeźnik shop” :P
Przygotowania do imprezy trwały kilka dni, parafrazując bowiem słowa, które Lis wypowiedział do Małego Księcia, można rzec: „jesteś odpowiedzialny za to, co organizujesz”. Piotrek kosił trawę i załatwiał wstęp do wnętrza góry Żar, ja zajmowałam się planowaniem pozostałych atrakcji, gastronomią i wykonaniem pamiątkowych medali.
W przedsionku przyczepy zorganizowany był bufet. Wzmocnieni kawą goście zabrali się do rozbijania namiotów. Tuż przed jedenastą wyruszyliśmy w stronę Międzybrodzia. Wstęp do wnętrza elektrowni zarezerwowany był na godzinę 12, nie było więc czasu na zatrzymywanie się i robienie fotek.
Elektrownia Porąbka-Żar to druga co do wielkości elektrownia szczytowo-pompowa w Polsce. Uruchomiono ją w 1979. Jako zbiornik dolny wykorzystano zaporowe Jezioro Międzybrodzkie. Górny, sztuczny zbiornik wybudowany jest na szczycie góry Żar. Sama elektrownia (sztolnie wodne, transportowe, pomocnicze, komora maszynowni) mieści się w wydrążonym wnętrzu tej góry. Jest częściowo udostępniona do zwiedzania, ale trzeba wcześniej zebrać grupę chętnych i zarezerwować termin.
Ekipa zniknęła w mrocznych czeluściach góry, a ja pojechałam dalej. Musiałam być pierwsza w miejscu, gdzie rozchodzą się drogi na szczyt Żaru i Kiczerę Międzybrodzką, z tej ostatniej bowiem świetnie widać górny zbiornik na Żarze i część ekipy chciała ucieszyć oczy tym widokiem. Tuż przed rozjazdem dogonił mnie Marcin i razem czekaliśmy na resztę.
Zgodnie z moimi wcześniejszymi przewidywaniami jako pierwszy pokonał podjazd Krzysiek. Jego zamiłowanie do wszelkiego typu wyścigów jest powszechnie znane. Tym razem cel był podwójny – nie tylko być pierwszym, ale pobić rekord podjazdu Kuby, czyli 31min i 15 sekund (licząc od kościoła do zbiornika). Nie udało się, ale czas został przekroczony tylko o 2 minuty co, przy bardzo wysokiej temperaturze powietrza i wilgotności jak w dżungli, jest nie lada wyczynem!
Jedni szybciej, inni wolniej, w końcu cała ekipa dotarła na szczyt Żaru. Tu czekała na nich drobna niespodzianka – wszyscy bez wyjątku zostali udekorowani pamiątkowymi medalami. Byli tylko trochę rozczarowani faktem, że są one srebrne, a nie złote i nie bardzo przemawiało do nich moje nieśmiałe tłumaczenie, że w zamyśle domorosłej artystki (czyli moim) medal miał przypominać tylne koło roweru: w środku symbol Bikestats - koło zębate czyli tylnia przerzutka, napis układający się jak szprychy i srebrna obręcz.
Po pierwszych uniesieniach wywołanych podziwianiem widoków i uwiecznieniem na fotkach gór, jezior, rzeki i siebie wzajemnie, przyszła pora na małą przekąskę. Nasz pobyt na Żarze nie trwał jednak tak długo, jak byśmy chcieli. Czarne chmury zaczęły przysłaniać niebo a odgłosy przetaczających się po górach grzmotów zmusiły nas do ewakuacji. Czterech śmiałków postanowiło zjechać „na łeb na szyję” – w tych dwóch dosłownie, reszta zjechała asfaltem.
Wobec zagrożenia, jakie stanowi burza, zmuszeni byliśmy zrezygnować z planowanych wcześniej wyścigów rowerów wodnych :( Tego dnia natura jednak postanowiła nas tylko nieco postraszyć i zanim wróciliśmy do bazy, rozpogodziło się. Po wzmocnieniu się bigosem większość ekipy pojechała jeszcze na wzgórze Wołek, zobaczyć ruiny zamku Skrzyńskich.
Powoli zbliżał się wieczór, a wraz z nim kolejna atrakcja czyli integracyjne ognisko z pieczeniem kiełbasek. Gwiazdą wieczoru okazał się Krzysiek, który wydrukował limitowaną serię śpiewników okolicznościowych, przepięknie grał na gitarze i śpiewał oraz prowadził rozmaite zabawy sprawnościowe typu skok przez wiosło (konkretnie pagaj), okrążanie ogniska przez stonogę itp.
Tuż przed pójściem do pracy, pijąc poranną kawę, przywracającą mnie z objęć Morfeusza do świata żywych, przeczytałam wczorajszy wpis Kuby. Oj, poszalał ostro na podjazdach! Szczególnie zainteresowała mnie część relacji dotycząca zdobywania góry Żar, a w niej te oto słowa: „Aha, podjechałem w 31min i 15 sekund (licząc od kościoła do zbiornika)”. Na Żarze byłam kilka dni temu, czasu podjazdu jednak nie mierzyłam, bo i bez tego wiem, że Struś Pędziwiatr to ja nie jestem.
Dziś jednak coś mnie podkusiło … No cóż, wstyd się przyznać, ale pokonanie odcinka od kościoła do zbiornika zajęło mi, łącznie z trzema krótkimi postojami (w tym dwa na łapczywe przełknięcie kilku łyków płynu i uspokojenie szalejącego serca, a jeden na wymianę baterii w GPS-ie,) aż 1 godzinę i 1 minutę :(
Mam zaszczyt ponowić zaproszenie dla Szanownych Bikestatowiczów na „Meeting u Niezależnych Krokodyli”, którego plan opisany jest tutaj. Zaproszenie dotyczy wszystkich, którzy mają ochotę na spotkanie integracyjne i nie pogardzą oferowaną przez nas miejscówką :)
Głównym celem dzisiejszej wycieczki było sfocenie leciwej matrony na tle góry Żar, by udowodnić, że każdy jest w stanie się tam wczołgać :) Czołganie owo ma być jednym z punktów proponowanego na meeting programu.
Pierwsi desperaci zgłosili już telefonicznie swój udział. Tych, którzy nie znają nas osobiście, ale chcieliby poznać, serdecznie zapraszam. Nie wstydźcie się, piszcie w komentarzach: „Tak, będę z wami” :)