Dzisiejszy dzień wstał pochmurny i deszczowy. Z godziny na godzinę ubywało jednak chmur, a po południu wyjrzało słońce. Postanowiłam zatem wsiąść na rower i sprawdzić jak postępuje remont mostu na drodze krajowej 52 w Kobiernicach. Od 24 marca jest on zamknięty dla ruchu samochodowego, można natomiast przejść pieszo lub przejechać rowerem.
Również kładka pieszo-jezdna na rzece Sole w Porąbce, w związku z nadmiernym obciążeniem, została zamknięta dla ruchu samochodowego. Na drugi brzeg rzeki przejechać można przez zaporę, albo przez most w Kętach-Podlesiu. Spowodowało to oczywiście znaczne utrudnienia ruchu kołowego.
Okoliczne tereny są bardzo atrakcyjne, przyjeżdża tu wielu turystów, a natężenie ruchu jest bardzo duże. Cieszy zatem fakt, że dziś zatwierdzony został projekt pozyskania funduszy unijnych na budowę tunelu pod rzeką Sołą, który raz na zawsze rozwiąże problemy komunikacyjne. Planowane są dwie nitki dla ruchu samochodów, jedna dla pieszych oraz jedna dla rowerzystów. Drążenie tunelu rozpocznie się w lipcu br., a oddanie obiektu do użytku przewidziane jest na 1 kwietnia 2014 roku.
Wiosna tak naprawdę nie zaczyna się dla mnie od utopienia Marzanny, ale dopiero w dniu zmiany czasu na letni. Wreszcie można wyskoczyć gdzieś po pracy bez konieczności wracania po ciemku. Wczorajsze popołudnie niestety głupio zmarnowałam, bo wróciłam z pracy tak zmęczona, że zasnęłam jak kamień skulona w fotelu, na którym usiadłam tylko na chwilę, żeby napić się herbaty.
Dziś już tego błędu nie powtórzyłam. Po powrocie do domu na wszelki wypadek na niczym nie siadałam, zmieniłam tylko szybko ubranie i… no właśnie. Wsiadłam na Kellyska, ale nie miałam koncepcji gdzie jechać. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy – sprawdzić, czy rzeczywiście rozpoczął się remont mostu na Sole. I owszem, zaczął się. Most jest zamknięty dla samochodów, można jednak po nim przejść lub przejechać rowerem.
Z mostu jakoś tak mi się skręciło do Czańca. Tam przypomniałam sobie o trwającym obecnie konkursie fotograficznym „Chwytaj wiatr” i postanowiłam pojechać do Bulowic, zlokalizować i sfocić jakiś wiatrak. W tej okolicy jest ich kilka. Namierzyłam jeden z nich. Stał u kogoś w ogródku, dostęp był utrudniony, a zrobienie ciekawej foty niemożliwe. Nie wiem czemu zniechęciło mnie to generalnie do wiatraków i postanowiłam pojechać gdzie oczy poniosą (co za głupie powiedzenie, od kiedy to oczy coś noszą?!).
Na początku był „Drang nach Osten” czyli jazda w stronę Andrychowa. Jacyś cwani ludzie tam mieszkają, bo jak się w Egipcie zrobiło niebezpiecznie, to wybudowali sobie własną piramidę, w celu przyciągnięcia turystów zapewne. Trzeba będzie kiedyś zbadać dokładnie ten obiekt.
Dziś nie miałam ochoty na krążenie po mieście. Czułam nieprzepartą potrzebę podziwiania szerokich przestrzeni. Z daleka zobaczyłam maszt stojący na wzgórzu Mały Dział. Prowadzi przez nie czarny szlak rowerowy. Wprawdzie z mapy wynikało, że znaczną jego część stanowić będzie teren, za którym nie przepadam, ale nic to, najważniejsze są rozległe widoki.
Wracałam przez Nidek. Znajduje się tu dwór wybudowany przez Bobrowskich na przełomie wieków XVIII i XIX. W necie znalazłam informacje o jego historii, a na koniec ciekawostkę: „Aktualnie odnowiony obiekt służy przedszkolu gminnemu.” Coś mi się zdaje, że jakieś bardzo niegrzeczne dzieci tam chodzą!
Nieszczęsny człowiek z niecierpliwością czeka na weekend, a potem w niedzielę odsłania rano żaluzje i widzi takie coś! Brrrr! Zamiast wskoczyć na rower, piliśmy kawę za kawą i czekaliśmy, aż litościwe słońce zrobi z tym porządek.
W końcu przed jedenastą białe zmieniło się w zielone i można było wyruszyć. Dawno już obiecałam Piotrkowi, że pokażę mu w okolicach Czechowic krzyż z czaszką, którego jeszcze nie dołożył do swojej kolekcji.
Do Czechowic jechaliśmy przez Bestwinę, moim ulubionym skrótem – boczną droga dziesiątej kolejności odśnieżania, z której roztacza się ładny widoczek na góry.
W Bestwinie zatrzymaliśmy się na chwilę przy pałacu Habsburgów. Opisywałam go już wcześniej, ale nie udało mi się wtedy wejść do parku i zrobić fotki z bliska.
Trasę przejazdu przez Czechowice-Dziedzice zaplanowałam tak, żeby zobaczyć najważniejsze zabytki. Najstarszym i najcenniejszym obiektem w mieście jest barokowy kościół pw. Św. Katarzyny.
Pierwsza drewniana sakralna budowla w tym miejscu istniała już w 1447 r. W latach 1722-1729 zaczęła się budowa kościoła murowanego ufundowana przez właściciela Czechowic Franciszka Karola Kotulińskiego i proboszcza Walentego Antoniego Martiusa.
Niedaleko kościoła znajduje się rokokowy pałac z początku XVIII w. , zbudowany przez Franciszka Karola Kotulińskiego. Obecnie trwają prace remontowe. Docelowo ma tu być hotel i restauracja.
Przy pałacu znajduje się późnobarokowy park na rzucie prostokąta, z półkolistą aleją bukową i cennym drzewostanem. Obok pałacu znajdują się zabudowania gospodarcze z XVIII i XIX w. Mieści się w nich obecnie restauracja, w której to posililiśmy się bardzo smacznym żurkiem.
Nasyceni i pełni sił witalnych popedałowaliśmy rzucić okiem na dom Rekolekcyjny Księży Jezuitów. Jego budowa została zakończona w grudniu 1905 roku. W czasie II wojny światowej żołnierze niemieccy zamienili Dom Rekolekcyjny na "filię oświęcimskiego obozu koncentracyjnego". Po zakończeniu wojny mieszkańcy pomogli ojcom jezuitom odremontować klasztor, w którym podjęto na nowo pracę rekolekcyjną jak też duszpasterstwo parafialne.
Dalej bocznymi uliczkami i zakamarkami, gdzie diabeł mówi dobranoc, pojechaliśmy w stronę pierwszego krzyża z czaszką. Po raz pierwszy widziałam go w zeszłym roku, nie zapisałam jednak wtedy jego współrzędnych i musiałam się teraz nieźle nakombinować, żeby tam trafić. Udało mi się to zrobić bezbłędnie i gdy pęczniałam z dumy, czekając na słowa uznania Kajmana, on pokręcił nosem i powiedział, że czaszka jakaś niedorobiona!
Nie chcąc wracać tą samą drogą przez Bestwinę, skręciłam na Janowice i tu wreszcie Piotrek poczuł się zaspokojony, jako że przy podjeździe na janowicką górkę stały dwa kolejne, nie znane mu dotąd krzyże z czaszkami :)
Obiecałam sobie kilka dni temu, patrząc na sypiący za oknem śnieg, że nie wyjdę na rower, dopóki nie pokaże się wreszcie coś zielonego. I tak to sama się uwięziłam w domu aż do dziś.
Żądna widoku kwiatów pojechałam do Bielan, gdzie mieszka Magda, moja koleżanka z pracy, właścicielka pięknego ogrodu. Nie zawiodłam się, tu wiosna już zagościła.
Wracałam, jak zwykle, drogą pomiędzy stawami. Krąży nad nimi mnóstwo mew. Jeśli się zamknie oczy i wsłucha w ich krzyk, to można sobie wyobrazić, że jest się nad morzem. No, prawie, bo szumu fal znikąd nie słychać ;P
Zaczęło się od kary boskiej, która spotkała mnie za to, że chciałam jechać sama, bez szanownego małżonka mego - Kajmana. Miałam zaplanowaną setkę, a on, jako że dopiero dochodzi do siebie po długotrwałym przeziębieniu, wolał krótszą wycieczkę. Z samego rana wsiadłam na rower, a po przejechaniu kilkuset metrów uświadomiłam sobie, że zapomniałam naładować baterię w aparacie i jak niepyszna wróciłam do domu. Wsadziłam nieszczęsną baterię do ładowarki, położyłam uszy po sobie i nieśmiało zaproponowałam, że może za godzinę pojedziemy gdzieś razem. Piotrek wspaniałomyślnie się zgodził :)
Wycieczka miała być krótka, zaproponowałam więc jako cel pałac w Inwałdzie. Wybraliśmy drogę przez Targanice, żeby trochę nacieszyć się podjazdami i widokami. Jechaliśmy u podnóża gór, podziwiając panoramę Andrychowa. No i oczywiście pomyśleliśmy o mieszkającym tu Kubie. Jeden telefon i już byliśmy umówieniu :)
Miejscem spotkania były ulubione przez nas Łupki Wierchowskie, zwane tez Kaskadą Rzyczanki, która na mapach nazywana jest Wieprzówką. Istne pomieszanie z poplątaniem!
I tak dojechaliśmy do pałacu w Inwałdzie. Został on wybudowany na początku w. XIX przez Konstantego hr. Bobrowskiego, na miejscu wcześniejszego parterowego XVII-wiecznego dworu. W poł. w. XIX Inwałd i pałac przeszły w ręce Romerów i stały się ich siedzibą. Później, po otrzymaniu przez Romera posady starosty w Wiedniu, cała rodzina przeniosła się tam na stałe, Inwałd natomiast pozostał ich wakacyjną rezydencją do czasów II wojny światowej. Na początku wojny Niemcy zajęli pałac. Hr. Romer został wywieziony przez Niemców do obozu koncentracyjnego w Dachau po odmowie podpisania volkslisty, a pozostali członkowie rodziny zostali zmuszeni do opuszczenia pałacu. Obecnie pałac ma nowego właściciela, jest ogrodzony, nie można go zwiedzać i nawet trudno zrobić mu fotkę :(
Skoro nie udało się zobaczyć pałacu, podjechaliśmy pod późnobarokowy Kościół Narodzenia NPM. Został wzniesiony w latach 1747-1750 przez ówczesnego dziedzica wsi Franciszka Szwarcenberga Czernego.
W barokowym ołtarzu głównym umieszczony jest łaskami słynący obraz Matki Bożej Inwałdzkiej z Dzieciątkiem. Pochodzi ze Skandynawii, według tradycji został ofiarowany dla tutejszego kościoła na początku XVII w. przez grasujących w okolicy zbójników. Otoczony był kultem jako lokalne miejsce pielgrzymkowe jeszcze przed rozbiorami Polski w XVIII w. Niestety kościół był zamknięty i obrazu nie zobaczyliśmy.
Po okolicy jeździmy już od dość dawna i obejrzeliśmy już i obfotografowaliśmy wszystkie kościółki leżące na szlaku architektury drewnianej. Jako cel na ten rok wyznaczyłam sobie zatem wyszukiwanie w okolicy pałaców i dworów. Zamek wybudowany w Inwałdzie obok piramidy Cheopsa jest budowlą całkiem świeżą i jako taka rysu historycznego i szczegółowego opisu nie wymaga ;)
W Gierałtowicach chcieliśmy znaleźć dwór wybudowany w XVIII w. na miejscu starej obronnej wieży. W necie znalazłam zachęcający opis. Okazał się on jednak niedokładny. Kluczyliśmy między stawami i nic. W końcu okazało się, że dwór znajduje się przy głównej drodze. Wygląda jak zwykły dom i rozczarował mnie tak bardzo, że zapomniałam go sfocić.
Miejscowi, których wypytywaliśmy o jakiś ciekawy dwór skierowali nas do zespołu dworsko-parkowego w Gierałtowiczkach. Powstał on w latach 1855-1880. Wokół znajdują się pozostałości dawnego parku krajobrazowego. Wiek drzew szacowany jest w przedziale od 100 do 250 lat. Oprócz buków rosną tu: graby, lipy i dęby, a 14 starych drzew ma status pomników przyrody.
Niewątpliwie najciekawszym miejscem, do którego dziś trafiliśmy były Głębowice. Są tu ruiny dworu wybudowanego pod koniec w. XVI przez rodzinę Gierałtowskich h. Saszor.
Z początkiem w. XVII przez krótki czas Głębowice należały do Komorowskich, przed r. 1646 dobra te przeszły na spokrewnionych z nimi Pisarzewskich h. Stary Koń. Dwór został rozbudowany w r. 1773 przez Adama Pisarzewskiego. Przyczynę modernizacji dotychczasowego budynku było drugie małżeństwo Adama Pisarzewskiego z Apolonię Wilkońskę. Po śmierci Apolonii w r. 1826, syn jej Jan sprzedaje pałac i folwark Ludwikowi Duninowi h. Łabędź .
Od tej chwili aż do II wojny światowej Duninowie pozostaję właścicielami majątku. W latach 1922 - 24 przeprowadzono ostatni większy remont pałacu. W r. 1937, na mocy orzeczenia Urzędu Wojewódzkiego, obiekt uznano za zabytkowy.
W r. 1945 majątek rozparcelowano i pałac przeszedł na własność Skarbu Państwa. Użytkownikiem parteru stał się Państwowy Ośrodek Hodowli Zarodowej w Osieku, który wykorzystywał obiekt jako magazyn zboża, owoców i warzyw, jak również na wylęgarnię drobiu. W r. 1969 spłonął dach i pierwsze piętro budynku. Z czasem niezabezpieczony budynek uległ dewastacji i kompletnej ruinie.
Z Kubą jechaliśmy jeszcze razem do Nidka, tu przyszła pora na rozjechanie się w różne strony. Dziękujemy Ci Kuba za wspólnie przejechane kilometry. Miło było się spotkać :)
Po wczorajszym bezowocnym poszukiwaniu wiosny w okolicach Wilamowic postanowiłam poszukać jej na południu, czyli w Tresnej. Nie ma co się rozpisywać, zdjęcia mówią wszystko – wiosny ani śladu :(
Wypadzik króciutki, bo po pierwsze nie chciałam tak przemarznąć po zachodzie słońca jak wczoraj, a po drugie trzeba przecież godnie uczcić Dzień Kobiet :)
Z pracy wyszłam późno, ale słońce jeszcze świeciło, a nawet, po raz pierwszy chyba w tym roku, odrobinę grzało. Rozochocona tym faktem popełniłam poważny błąd i ubrałam się nadmiernie optymistycznie, to znaczy zbyt lekko.
W Kętach – stolicy Dzikiego Zachodu spotkałam sympatycznych jeźdźców. Nie tylko zechcieli mi pozować do fotografii, ale nawet pozwolili pogłaskać konie. Jeden z rumaków, pewnie bardziej podejrzliwy, najpierw długo i uważnie przyglądał się mojemu kaskowi, a dopiero potem pozwolił się łaskawie dotknąć.
Kellysek po wizycie w salonie odnowy mechanicznej mknął lekko. Radość z jazdy zakłócał mi tylko brak zieleni. Choć rozglądałam się pilnie wokół, nie zauważyłam ani jednego zielonego listka, ani jednego źdźbła trawy.
W żadnym z przydomowych ogródków nie wypatrzyłam nawet jednego małego krokusa. Gniazda wróbli dziecionośnych nadal puste. Oj, nie spieszy się do nas pani wiosna.
Po zachodzie słońca temperatura gwałtownie spadła. Jechałam drżąc z zimna, palce grabiały mi na kierownicy i potwornie bolały. Dobrze, że do domu nie było już zbyt daleko. Po powrocie zerknęłam na termometr – pokazywał minus 4 stopnie.
Życie jest dziwne. Ja marznę, a Piotrek się przeziębia. Jest taki chory, że nawet do pracy nie pojechał. No, to byłoby jeszcze do zniesienia, ale co gorsze, na rowerze też nie jest w stanie pojeździć :(