Na ten dzień czekaliśmy od dawna. Fundacja Zamek Chudów organizuje w każdą niedzielę jakąś atrakcyjną imprezę. Na dziś zaplanowano pokaz akrobacji rowerowych. Mieliśmy w planach piękną wycieczkę. Niestety, pogoda spłatała nam figla. Całą noc i ranek lało, więc zamiast wybrać się na rowery, odrabialiśmy zaległości w spaniu. Gdy wyszło słońce, było już zbyt późno i jedyne, co nam pozostało, to wybrać się do Chudowa samochodem.
Na miejscu było już wiele osób, głównie rowerzystów. Grała muzyka, sprzedawano kiełbaski i piwko. Bohaterami pokazu był team Koxx.pl czyli Piotr i Paweł Reczek – wielokrotni mistrzowie Polski. Od 18 lat reprezentują w trialu polską i światową czołówkę. Wspólnie posiadają najwięcej sportowych osiągnięć wśród polskich zawodników. Ich kolekcja liczy ponad 200 zdobytych pucharów i medali.
Słowa nie oddadzą w żaden sposób wrażenia, jakie uczynił na mnie ich wspaniały występ. Obejrzyjcie zatem fotki i filmy.
No i lipa. Nie chciało mi się od razu uzupełniać wpisu, więc Piotrek był pierwszy i opowiedział już wszystko ze szczegółami. Zapomniał chyba tylko o tym, że setka w założeniach miała być lajtowa. Jak lajtowa, to lajtowa, więc po minięciu Mazańcowic, do których drogę znam na pamięć, postanowiłam oszczędzić wysiłku moim, i tak nieco ślepym oczom, zrezygnowałam z mapy i nastawiłam GPS na Chybie.
Jedziemy więc sobie zadowoleni z życia, rozkoszując się pędem powietrza na zjazdach. No właśnie, dziwna sprawa, miało być płasko. Ups, zapomniałam wklepać Ligotę jako punkt przelotowy i podstępny dżips prowadzi nas przez Rudzicę. Zjazdy jakoś Piotrkowi nie przeszkadzają, ale na podjazdach marudzi, że nie taką drogę mu obiecywałam. Sorry Winnetou!
Góry zakrywa srebrzysta mgła, w dodatku ze wschodu nadciąga front atmosferyczny. Chłodny wiatr owiewa Kajmanowe gołe nóżki. Oj, nie wzięło się nogawek, chociaż troskliwa żona pouczała i marudziła! Nieoczekiwanym pocieszeniem staje się przydrożny krzyż z czaszką, którego Piotrek jeszcze nie miał w swojej kolekcji.
Ja krzyży z czaszką nie kolekcjonuję, za to zainteresował mnie ozdobiony rogami dom. Stoi daleko od lasu, nie jest to więc leśniczówka. Czyżby zatem jakiś zdradzony mąż hańbę swą wystawiał na widok publiczny?
Dojeżdżamy do Wisły Małej. Znajduje się tu Kościół p.w. św. Jakuba St. Apostoła z korpusem z 1775 r. i wieżą dobudowaną w 1782 r., powiększony w 1923 r. Zbudowany w miejscu wcześniejszej, również drewnianej świątyni z XV lub XVI w. (w l. 1568-1662 protestanckiej) przez Jerzego Laska z Chybia zwanego Beczałą.
Mamy szczęście, można zajrzeć do środka. Piękne wnętrze świątyni zachowało swój pierwotny, barokowy charakter i niemal kompletne wyposażenie: ołtarz główny z 1776 r. z obrazem patrona świątyni oraz obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem w zwieńczeniu, dwa ołtarze boczne: po lewej stronie z obrazem Opatrzności Bożej z 1776, a po prawej z przedstawieniem św. Walentego z 1804 roku.
Po obejrzeniu kościółka wracamy na główną drogę i aż do Wisły Wielkiej jedziemy wzdłuż Jeziora Goczałkowickiego.
W Wiśle Wielkiej skręcamy na północ i jedziemy nad Jezioro Łąckie, gdzie zaplanowaliśmy mały piknik. Jest tu cicho i spokojnie, na brzegu siedzi tylko paru facetów moczących w wodzie wędki i usiłujących zamordować jakąś niewinną rybę :(
Z Wisły Wielkiej do bażanciarni można dojechać z mapą wygodnymi, asfaltowymi drogami. No ale… kilka dni temu zorientowałam się, że moja niechęć do terenu wzięła się chyba stąd, że jak kiedyś pomajstrowałam pokrętełkiem to zablokowałam sobie amortyzator. Okazało się, że odblokowanie go znacznie zwiększa komfort jazdy ;) Nie korygowałam więc tym razem zapędów dżipsa w teren, dopóki Piotrek nie zaczął marudzić, że nie po to mył rowery, żeby je teraz utytłać.
Dojeżdżamy do bażanciarni. Opisał ją pięknie Piotrek, więc powtarzać się nie będę. Warto zajrzeć na jego blog, zwłaszcza, że udało mu się zrobić kilka fotek we wnętrzu.
Plan zwiedzania wykonany. W drodze powrotnej nie ma już specjalnych atrakcji. Czasem tylko zdarzy się jakieś drzewo stanowiące pomnik przyrody, albo ciekawy architektonicznie kościół. Za to chmury się rozproszyły, wróciło słoneczko i wszystko wokół kwitnie. Życie jest piękne :)
Zaczęło się nieciekawie... Jadę ja sobie spokojnie opłotkami, rozkoszując się zapachem bzu, a tu nagle na samym środku drogi wyrasta czarny kot i mruczy jakieś pogróżki. Oj niedobrze, z pewnością chce mi przynieść pecha. Staję, schodzę z roweru, czekam. Może ktoś inny przejedzie pierwszy.
Nic z tego. Wokół nie ma żywego ducha. Tylko ja i bestia. Siedzi dumny, jakby właśnie zszedł z plakatu Le Chat Noir. Ha, myślę sobie, spróbuję cię przechytrzyć. Powoli, powolutku zbliżam się z rowerem. Odważnie patrzę wprost w ironicznie zmrużone oczy. O ty, nie poznasz po mnie czy chcę cię ominąć z lewej czy z prawej. Nie rzucisz się nagłym skokiem, by podstępnie przeciąć mi drogę... Wielkim wysiłkiem woli zachowuję pokerową twarz. W ostatniej chwili wykonuję nagły zwrot, gwałtownie przyspieszam i.. udało się! Ominęłam go! To będzie jednak szczęśliwe popołudnie :D
A dalej.. dalej to już rzepaczyście ślicznie. Słońce, przestrzeń, śpiew ptaków, zapach kwitnących kwiatów. Aż chce się żyć :)
A na koniec przejażdżki los postanowił zrekompensować mi mrożące krew w żyłach spotkanie, stawiając na mej drodze zwierzę, które lubię znacznie bardziej :)
Padający, zimny deszcz uziemił nas wczoraj w domu i zmusił do szukania innych zajęć niż kręcenie na biku. Oj, nie popisała się matka natura w długi weekend! Zdegustowany takim stanem rzeczy Piotrek zasiadł przy kompie i zrobił zestawienie wszystkich odwiedzonych przez nas obiektów leżących na szlaku architektury drewnianej. No i wyszło mu, że po pierwsze nie był jeszcze w kościele w Ćwiklicach, który ja już zaliczyłam, a po drugie fotografując kilka obiektów wcześniej przez siebie odwiedzonych, zapomniał o uwiecznieniu umieszczonych przy nich tablic informacyjnych. W dłuższą trasę nie mogliśmy się dziś wybrać, bo ja przed południem, zgodnie z rozporządzeniem wzoru mądrości wszelakiej czyli ministerki naszej ukochanej, pilnowałam pustej szkoły. Postanowiliśmy zatem po obiadku nadrobić drewniane zaległości.
Objazd okolicznej architektury drewnianej rozpoczęliśmy od pochodzącego z 2 połowy XVI w. kościoła pw. św. Barbary w Górze. Opisywałam go już na blogu, więc powtarzać się nie będę. Tym razem mieliśmy szczęście, albowiem przez szybkę w wewnętrznych drzwiach można było zajrzeć do wnętrza.
Dalej pojechaliśmy boczną drogą, by przyjrzeć się znajdującemu się w pobliżu Stawów Góra użytkowi ekologicznemu Torfowisko Zapadź. Nie znalazłam o nim żadnych informacji. Pozytywnego wrażenia nie sprawia. Stojąca woda mieni się wszystkimi kolorami tęczy, jakby pływały po niej jakieś ścieki przemysłowe. Zapach utwierdza w tym przekonaniu :(
W drodze do Miedźnej czeka nas niespodzianka… jakieś takie duże wróble :D
W Miedźnej znajduje się kolejny drewniany kościół – pw. św. Klemensa Papieża, pochodzący z XVII w. Niestety zamknięty :(
Teraz pora na szesnastowieczny kościół pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela w Grzawie. Mamy farta, jest otwarty. Za chwilę ma się rozpocząć msza. Szybko robię fotki wnętrza. Jest prześliczny – mały, przytulny, pachnący drewnem. Z wrażenia zapominam o uwiecznieniu całego obiektu. No trudno, fotografowałam go niedawno, można tam zajrzeć.
Jedziemy do Rudołtowic. Znajduje się tu rokokowy pałac, otoczony niewielkim parkiem krajobrazowym. Powstał, jak się przypuszcza, zbudowano w drugiej połowie XVII w. być może w miejscu starszego obiektu zniszczonego w czasie wojny 30-letniej. Inne źródła podają jako datę powstania rok 1752, a jako pierwszego właściciela wymieniają hr. Józefa Zborowskiego. Później mieszkańcami pałacu byli kolejni właściciele tutejszych dóbr rycerskich, a na początku XX w. zarządcy księcia pszczyńskiego. Po akcji parcelacyjnej „Ślązak” obiekt znalazł się w rękach państwa. Początkowo zamierzano przeznaczyć go na cele szpitalne, ale w końcu urządzono w nim hotel dla „Junaków”, którzy pracowali przy regulacji koryta Wisły. W czasie okupacji hitlerowskiej znajdował się tutaj ośrodek służby pracy dla Związku Niemieckich Dziewcząt. Obecnie jest siedzibą. Ośrodka Edukacyjno-Leczniczo-Rehabilitacyjny dla Dzieci Niewidomych i Niedowidzących. Zabytek jest dobrze utrzymany, ze względu na funkcję jaką pełni można go podziwiać tylko z zewnątrz.
Jest to murowany, piętrowy obiekt, częściowo podpiwniczony, z mansardowym dachem krytym miedzią. Na zewnątrz, w przyczółku frontowym, umieszczono kartusze z herbami Jastrzębiec (po lewej stronie herb Zborowskich z XIV w., złota podkowa zwrócona barkiem w dół, a między jej ramionami krzyż) i z prawej herb Ostoja (dwa złote półksiężyce, odwrócone od siebie i miecz srebrny ostrzem w dół, w polu czerwony; spotykany od XIV w. głównie w Małopolsce).
Został nam jeszcze ostatni, zaplanowany na dziś obiekt – pochodzący z przełomu XVI i XVII w. kościół pw. św. Marcina w Ćwiklicach. Jestem tu już drugi raz i znów pech – jest zamknięty, tym razem też nie zobaczę wnętrza :(
W Ćwiklicach, nieopodal kościoła jest sklep, w którym sprzedają przepyszny i przywracający energię sernik. Ślinka mi cieknie na samą myśl o nim, a tu kolejne rozczarowanie – wszystko wykupione, nie zostało ani okruszynki ! Coś trzeba jednak zjeść, pochłaniamy więc 7-daysy i ruszamy dalej, ruchliwą drogą wojewódzką 933. Piotrek co i rusz mnie dopinguje „nie mogłabyś jechać trochę szybciej?”. Czy on nie czuje wiejącego prosto w twarz wiatru? – zastanawiam się. Nagle błysk zrozumienia! Ach, to dlatego ostatnio tak mnie podpuszczał, twierdził że pięknie się zaokrągliłam, nabrałam bardziej kobiecych kształtów… Jedzie sobie za mną w tunelu aerodynamicznym, luksusowo niemal jak za tirem!
Dzień się powoli kończy, rzepak złoci się w promieniach zachodzącego słońca, na niebie rozpoczyna barwny spektakl. Wracam do domu z mocnym postanowieniem - nie dam się więcej wykorzystywać, przechodzę na dietę ;)
Po koszmarnie męczącym tygodniu nic mi się nie chciało. Marzyłam tylko o tym, żeby się położyć w słońcu i rozkoszować zapachem kwitnących drzew i świeżo skoszonej trawy. Niespodziewanie Piotrek oznajmił mi, że do pierwszego tysiąca kilometrów w tym roku brakuje mu jeszcze stu czterech i tyle właśnie musimy dzisiaj przejechać. No i żegnaj słodkie lenistwo! Zaczął coś opowiadać o szlaku architektury drewnianej – ok, będzie jak chcesz, tylko drobna korekta – zamiast na północ pojedziemy na południe :)
Na południe, w stronę gór, oznacza niestety konieczność przyjechania kilkunastu kilometrów w towarzystwie zmotoryzowanych mieszczuchów, pędzących drogą wzdłuż kaskady Soły na długi weekend. Jazda w spalinach nie jest moją ulubioną rozrywką, szybko więc zjeżdżamy z głównej drogi w stronę Rychwałdu. Tu, na północnych stokach Pasma Pewelsko-Ślemieńskiego, w jego zachodniej części znajduje się znane sanktuarium maryjne.
Sanktuarium to kościół św. Mikołaja z cudownym obrazem Matki Bożej Rychwałdzkiej, Pani Ziemi Żywieckiej. Pochodzący z początku XV w. obraz nieznanego autora, wykonano na desce lipowej o rozmiarach 91,5 cm na 113,5 cm. W 1655 r. podarowała go kościołowi w Rychwałdzie właścicielka dóbr ślemieńskich - Katarzyna z Komorowskich Grudzińska. W 1965 r. obraz został koronowany koronami papieskimi przez kardynałów Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyłę. Od XVII wieku sanktuarium jest miejscem licznych pielgrzymek z Żywiecczyzny, a także innych stron naszego kraju oraz ze Słowacji.
Murowany kościół w stylu barokowym wybudowano w połowie XVIII w. Najcenniejszym elementem wystroju jest ołtarz główny w tzw. stylu rejencji (przejściowym między barokiem i rokoko). Podobnie jak dwa ołtarze boczne w prezbiterium i ambona, jest dziełem Szymona Gogolczyka z Frydka.
Kościół jest przepiękny, pora jednak ruszać dalej. Droga z Rychwałdu w stronę Żywca jest bardzo malownicza. W dodatku niemal pusta i jedzie się naprawdę wyśmienicie :)
A właściwie byłoby wyśmienicie, gdyby nie te nadciągające czarne chmury i ponure odgłosy grzmotów. Pilnie obserwujemy niebo, zastanawiając się czy złapie nas burza, czy też zdołamy uciec.
W drodze do Żywca mijamy dwór Kępińskich. Projekt młodopolskiego dworu w Moszczanicy sporządził krakowski artysta Eugeniusz Dąbrowa-Dąbrowski. Dwór tak spodobał się Józefowi Piłsudskiemu, że wraz ze swoją świtą postanowił w 1934 r. spędzić tu wakacje. W ramach przygotowań doprowadzono do dworu prąd elektryczny, na co w innych warunkach czekano by jeszcze w tej wsi kilka lat. Dom został zupełnie przemeblowany, przy czym jego centralnym punktem stał się wielki mahoniowy stół przeniesiony z salonu do gabinetu, gdzie Piłsudski często aż do świtu konferował ze sztabowcami. Ponieważ marszałek po takich naradach sypiał do południa, kazał sobie, jeszcze przed przybyciem, zawiesić w sypialni czarne story. Lubił kwiaty, więc ogrodnik codziennie przywoził z Żywca pełen wóz kwiatów, które rozstawiano w gmachu i na tarasie. Hm, ja tam wolałabym mniej kłopotliwych gości.
Znów słychać odgłosy burzy, w związku z czym Piotrek odmawia jazdy boczną drogą, którą chce nas poprowadzić GPS i nieoczekiwanie lądujemy w Żywcu. Fatalnie, jest wprawdzie ścieżka rowerowa, ale kończy się po kilkuset metrach i trzeba lawirować między blachosmrodami, których ilość jest doprawdy spora. Oddychamy z ulgą dopiero gdy skręcamy w stronę Trzebini.
Paskudne chmurzyska nas dogoniły i siąpi coraz mocniej, ale na długim podjeździe taki deszczyk to miły czynnik chłodzący. Piotrek zaczyna marudzić, że przez te podjazdy jedziemy wolno i nie zdążymy przejechać założonych 104 km. Oczywiście jest to moja wina, bo proponując jazdę w rejonie górskim zapomniałam uprzedzić, że teren jest tu trochę pofalowany ;)
Wreszcie docieramy do drewnianego kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny w Juszczynie Średniej. Zbudowano go w latach 1924-27. Wnętrze jest obite deskami i pomalowane na ciemny kolor. Wyposażenie ma charakter neogotycki. Możemy je podziwiać i sfotografować przez szybę w wewnętrznych drzwiach.
Jest już pora obiadowa, ale w okolicy na próżno szukać jakiejś restauracji. Uzupełniamy zatem zapas suchego prowiantu i napojów w wiejskim sklepiku. Padający deszcz, znaczne obniżenie się temperatury i pęd powietrza w czasie długiego zjazdu do Cięciny sprawiają, że zaczynam tęsknić za beztrosko pozostawionymi w domu nogawkami.
Naszym celem jest kościół Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej w Cięcinie. Obecny kościół w swej najstarszej części wzniesiony został w 1542 roku. Aż do roku 1789 funkcjonował jako filia kościoła parafialnego w Radziechowach. W późniejszych latach dobudowano nową zakrystię i skarbiec-oratorium, wydłużono nawę i przesunięto wieżę ku zachodowi. Zbudowano także nowy babiniec i nową wieżyczkę na sygnaturkę. W 1896 roku Antoni Stopka – artysta z Makowa Podhalańskiego, wykonał malarstwo ścienne i stropowe. Wyposażenie wnętrza jest barokowe. Znajdują się w nim liczne ołtarze. Ołtarzem głównym jest ołtarz św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Nieznane jest jego pochodzenie, autorstwo wykonania, ani też fundacja.
Do domu wracamy przez Radziechowy. Deszcz przestał padać, nad nami świeci słońce, zrobiło się niemal upalnie, ale burzowe chmury wciąż krążą po niebie i straszą. Jedne zostały daleko za nami, inne pojawiły się gdzieś nad Bielskiem. Znów loteria – zleje nas czy nie?
Bardzo lubię drogę z Radziechów do Buczkowic. Wytyczono tu czerwony szlak rowerowy. Są zjazdy i podjazdy, mało aut, a przede wszystkim rozległe, piękne widoki. Można tu spotkać wielu bikerów. Piotrkowi też się podoba i przestał narzekać, że nie jest płasko :)
Kiedy docieramy do Łodygowic okazuje się, że po raz pierwszy mamy okazję zajrzeć do wnętrza opisywanego już przez nas wcześniej na BS drewnianego kościoła pw. św. Szymona i św. Judy Tadeusza. Szczęście najwyraźniej nam dziś sprzyja :)
Z Łodygowic wracamy wzdłuż kaskady Soły. Ruch samochodowy w dalszym ciągu jest duży, a droga wąska. Czasem mam wrażenie, że auta nieomal ocierają się o mój rower. W dodatku wiatr postanowił spłatać nam psikusa i wieje prosto w twarz. Brr, jak zimno! Na rozgrzewkę wstępujemy na lody w Porąbce. Radzieccy uczeni już dawno udowodnili, że lody jako posiłek kaloryczny, wcale nie chłodzą tylko rozgrzewają ;)
Piotrek na bieżąco śledzi wskazania licznika i zamiast kierować się w stronę ciepłego domu, robimy jeszcze pętelkę przez Bujaków. W końcu licznik pokazuje upragnione 104 km, a zarazem pierwszy tegoroczny Piotrkowy tysiączek. Będzie co świętować :)
A takie słoneczne Święta zapowiadano… W tej części nieba, pod którą my mieszkamy, coś się jednak komuś pomieszało i wczoraj z Niedzieli Wielkanocnej postanowił zrobić Lany Poniedziałek. Noc, dla odmiany, pomylił z innymi świętami i postanowił rozświetlić niebo jak choinkę na Boże Narodzenie. Bębniący o dach deszcz nie zachęcał do wczesnego wstawania. A jednak… dziś, kiedy wreszcie zwlekliśmy się z łóżek, na niebie nieśmiało zaświeciło słońce. „Carpe diem” zakrzyknął radośnie Piotrek i zarządził szybkie pakowanie rowerów na bagażnik auta. (Uwaga: Piotrek nie sepleni i nie chodziło mu o to, że ma ochotę na zjedzenie karpia, po prostu jako wybitny erudyta cytował Horacego.)
No to jedziemy! Kierunek – Słowacja, dolina Vratna. Jest to atrakcyjna turystycznie dolina położona w krywańskiej części Małej Fatry. Otacza ją wieniec szczytów: Boboty, Velky Rozsutec, Stoh, Poludnovy Grun, Chleb, Velky Krivan, Kraviarske, Baraniarky, Sokolie. Do Vratnej prowadzi droga z Terchovej przez wąski wąwóz Tiesnavy.
Wąwóz, którego dnem płynie spieniony potok Vratanka, jest naprawdę niezwykle malowniczy. Przystaję często, by zrobić fotkę. Wściekam się, bo słońce co chwila chowa się za chmurami, a wtedy zdjęcia wychodzą spłaszczone i szare. Czasem odczekuję chwilę, by złapać choćby jeden promyk. Jest tu na co popatrzeć i co uwieczniać na fotkach. Można nieźle poćwiczyć wyobraźnię odgadując zaklęte w skałach kształty.
Po drodze mijamy nieczynne teraz wyciągi krzesełkowe. Dolina Vratna jest najbardziej znanym ośrodkiem narciarskim w Małej Fatrze i drugim co do wielkości w całej Słowacji (po Jasnej).
Droga pnie się cały czas pod górę. Wreszcie dojeżdżamy po podnóża masywu górskiego. Tu znajduje się kolejka gondolowa na Chleb (1647 m n.p.m), z którego można przejść dalej na Velky Kryvan. Niestety, nie z rowerami, więc wracamy ;)
Wyjeżdżając z domu w pośpiechu, nie wzięliśmy ze sobą nic do jedzenia, a zrobiła się właśnie pora obiadowa. Na szczęście, choć sezon zimowy minął, a letni jeszcze się nie zaczął, znajdujemy czynną restaurację, w której można zapłacić kartą. W dodatku bryndzove pirohy to po prostu rewelka! :)
Z rozkosznie pełnymi brzuszkami kierujemy się w stronę Rozsutca. Nagle czuję, że z nieba coś mi na nos kapie… Ups, skąd wzięły się te czarne chmurzyska, spomiędzy których dochodzą odgłosy podejrzanie przypominające huk gromu?
Za pierwsza kroplą pojawiają się następne i już nie mamy wątpliwości, że jedynym słusznym kierunkiem jest parking. Temperatura gwałtownie spada. Piotrek, który nie był przygotowany na takie warunki, trzęsie się z zimna w krótkich spodenkach i cienkiej bluzie.
Na szczęście z góry jedzie się szybko. W kilka minut docieramy do samochodu. A tyle jeszcze chcieliśmy zobaczyć – boczną odnogę doliny, muzeum Juraja Janosika, który tu właśnie w Terchowej się urodził, skansen w pobliskiej miejscowości… Przejechaliśmy raptem 12 km rowerami, a 240 km autem, co czyni proporcję 1:20! A jednak nie żałuję, widoki warte były tłuczenia się blachosmrodem, a Janosika jeszcze kiedyś odwiedzimy :)
Plany były inne. Mieliśmy objechać Jezioro Rożnowskie dookoła. Piotrek bez cienia litości robi mi pobudkę tuż po czwartej rano. Kawa, śniadanie, pakujemy rowery na bagażnik i ruszamy. Zgodnie z planem dojeżdżamy do Tęgoborza. Zatrzymujemy się na parkingu, rozglądamy i na widok pędzących drogą nr 75 wielkich stad tirów zmieniamy plany. Nie mamy zamiaru robić slalomu między nimi.
Objeżdżamy jezioro autem i ostatecznie na miejsce startu wybieramy Lipie. Błąd. Jestem niewyspana, zmęczona przedświątecznymi porządkami, a zamiast powoli się rozkręcać zaczynamy od ostrego podjazdu. To się po prostu musi zemścić. Nogi zamiast podawać, nadają że chciałyby na leżak, najlepiej razem z resztą ciała. Serducho rytmicznie tłucze mi do głowy: „dziewiętnasty, siedemnasta”, dając do zrozumienia, że skoro tak niewiele dni pozostało do zaplanowanej wizyty u kardiologa, to fajnie byłoby do tego czasu dożyć.
A jednak… Kiedy wreszcie przed nami rozpościera się panorama Jeziora Rożnowskiego, serducho się uspokaja, nogi przestają narzekać, robi się błogo. Chciałoby się tu siedzieć godzinami, chłonąć widok, cieszyć ciepłem słońca i pieszczotą wiatru.
Jezioro Rożnowskie jest sztucznym zbiornikiem wodnym. Powstało w wyniku spiętrzenia wód Dunajca tworzącego na tym odcinku przełom, który od zachodu ograniczony jest Pasmem Łososińskim Beskidu Wyspowego, natomiast od wschodu wzniesieniami Pogórza Ciężkowickiego. Jezioro, zarysem przypominające nieregularne "S", liczy od 18 do 20 km długości, zależnie od stanu wody oraz średnio 1 km szerokości. Tylko w niektórych miejscach szerokość osiąga 2 km. Głębokość zbiornika zmienia się również w zależności od stanu wody - koło zapory wynosi około 30 m, ale w południowej części przy niskich stanach wody tworzą się płycizny i muliska.
Oczarowani pięknem przyrody, wyciszeni, postanawiamy odpuścić sobie dłuższą jazdę na rzecz zwiedzania i delektowania się widokami. Zjeżdżamy nad jezioro i kierujemy się w kierunku Rożnowa. Nagle zauważamy Drogę Krzyżową poprowadzoną na szczyt wzniesienia, którym właśnie jedziemy. O tej godzinie nie ma tu jeszcze ludzi. Robimy fotki, potem chwila zamyślenia i ruszamy dalej.
Z wysokiego brzegu dumnie przeglądają się w toni jeziora ruiny gotyckiego zamku Gryfitów. Chwilę krążę wśród ruin zastanawiając się jak zdziwiliby się niegdysiejszy mieszkańcy zamku, widząc jezioro tam, gdzie w ich czasach płynęła rzeka.
Nieopodal zamku, na stoku wzgórza, stoi drewniany kościół pw. Św. Wojciecha, ufundowany w 1661 r. przez Jana Wielopolskiego. Nie ma wieży, a tylko sygnaturkę wyrastającą pośrodku korpusu. Skrzydła głównego ołtarza stoją rozmontowane na posadzce – na ich miejscu znajduje się rzeźbiona w drewnie, nieco ludowa w charakterze grupa Ukrzyżowania. W bocznym ołtarzu przechowywany jest słynący łaskami, wyzłocony obraz Matki Boskiej, niegdyś podobno wiszący w kaplicy zamkowej Zawiszy Czarnego.
W Rożnowie czeka na nas kolejna atrakcja, którą jest renesansowa fortyfikacja obronna. Tu zatrzymujemy się na dłużej. Na zmianę zwiedzamy (ktoś musi przecież pilnować rowerów). Piotrek tylko główną część obiektu, ja zapuszczam się jeszcze do lochów. Są puste, jeśli nie liczyć kilku puszek po piwie i sterty śmieci.
Jeszcze tylko rzut oka na stojący w pobliżu klasycystyczny dwór Stadnickich. We wnętrzu znajdują się ponoć ciekawe malowidła, niestety niedostępne, albowiem dwór jest teraz własnością prywatną.
Przekraczamy Dunajec i jedziemy szutrową drogą wzdłuż jego brzegu. Od czasu do czasu przejeżdża jakieś auto wzbijając w powietrze tumany pyłu. Po każdym takim przejeździe coraz bardziej przypominamy żywe pomniki.
Kolejny most, tym razem przez Łososinę i znajdujemy się na ruchliwej krajówce. Niestety, musimy przejechać nią kilka kilometrów, by dotrzeć do kolejnej atrakcji – zamku Tropsztyn.
Historia zamku jest niezwykle ciekawa, związana m.in. ze skarbem Inków. Odbudowany na wzór XIV-wieczny zamek można zwiedzać. Niestety tylko w lipcu i sierpniu. Nasze rozczarowanie jest wielkie!
Wracamy na prawy brzeg Dunajca. Tym razem promem. O dziwo – darmowym. To rekompensata za utrudnienia w ruchu spowodowane remontami mostów. W tym miejscu zaczyna się Jezioro Czchowskie – kolejny zbiornik retencyjny na Dunajcu.
Jesteśmy w Tropiu. Znajduje się tu kościół pw. śś. Andrzeja Świerada i Benedykta, należący do najstarszych w tej części Polski. Prawdopodobnie ufundował go w 1045 roku Kazimierz Odnowiciel, a legenda i niektóre zapisy wspominają konsekrację dokonaną w 1073 r. przez bp. Stanisława ze Szczepanowa, męczennika. Kościół pierwotnie był jednonawową świątynią z zamkniętym prezbiterium, orientowaną, postawioną z ciosów piaskowca. W XIII wieku od północy dobudowano zakrystię. Dziś z tamtej budowli pozostały wzniesione z ciosów mury prezbiterium, północnej ściany nawy (oraz relikty w ścianie zachodniej. XIV- i XVII wieczne upiększenia i rozbudowy znacznie zmieniły bryłę kościoła - m.in. dobudowane od północy pomieszczenia, kruchta i kaplica.
Odpoczywamy chwilę na kościelnym placu i ruszamy w dalszą drogę. Jadę pierwsza. Idąca z przeciwka zakonnica, zamiast odpowiedzieć na „szczęść Boże” pyta: „to kolega?”, odpowiadam „to mój mąż”, „… a to właśnie się przewrócił…” Zatrzymuję się, odwracam. Piotrek stoi obok roweru, ogląda najpierw siebie, potem rower. Po chwili wsiada i dogania mnie. Na równej drodze, jadąc z prędkością 10 km/godz. zaliczył OTB. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało, ale skóra zdarta, a żebra stłuczone.
Zastanawiamy się nad przyczyną wypadku. Moją pierwszą wersją było, że to święci pustelnicy ukarali Piotrka w ten sposób za palenie papierochów. Teraz jednak myślę, że oni po prostu upominali się o kasę. Żeby zwiedzić kościół należy za 10 zł od osoby wypożyczyć nagranie magnetofonowe o historii zabytku. Podobno tropiański proboszcz w kwestii ceny nie odpuszcza nawet małym dzieciom. Nie wiedzieliśmy o tym, nikt nam nagrania nie proponował i kościół zobaczyliśmy za darmo. Czemu jednak tylko Piotrek został tak brutalnie potraktowany?
Został nam do zobaczenia jeszcze jeden drewniany kościółek pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Podolu. Dojeżdżamy do niego zbyt późno. W kościele i przed nim stoją tłumy modlących się ludzi. Zwiedzanie wnętrza i robienie fotek musimy sobie odpuścić.
Wracamy. Jeszcze tylko zjazd nad jezioro, na cypel położony naprzeciw Wyspy Grodzisko, zwanej też Małpia Wyspą. Woda w jeziorze jest mulista, na brzegu leżą tony śmieci. Nie chcę, żeby to był ostatni obraz z tak ciekawej wycieczki rowerowej. W Lipiach schodzę więc nad wijący się dnem jaru strumień. Woda cicho szumi na omszonych głazach, jak potok płynie czas…