Rano, za dziesięć czwarta. Według Funia to świetna pora, żeby wstać. Próbuję go ignorować, ale naprawdę trudno jest spać będąc lizanym po nosie. Imię naszego psiaka zostało wybrane w wyniku ogłoszonego onegdaj na Bikestats konkursu, zaczynam się jednak ostatnio zastanawiać, czy nie dołożyć mu przydomka Pobudnik Namolny ;)
No cóż, przynajmniej zaliczam kolejny rowerowy świt. Robione wczesnym rankiem zdjęcia są najefektowniejsze, gdy ubarwione kryjącym się jeszcze za horyzontem słońcem chmury odbijają się w wodzie. Zaczynam więc od mostu tęczowego na Sole.
Kolejny przystanek na pieszo-rowerowej kładce do Kęt. Usiłuję uchwycić jakiś fajny kadr z widokiem na góry, ale niebo powlokła właśnie ponura kołderka, światło jest banalne i nic mi z focenia nie wychodzi. Może w drugą stronę będzie lepiej? Opieram się o barierkę... OMG... Co za bestia! Fala paniki rodzi się w żołądku, ściska serce i dociera do głowy. Jeśli zejdę tu na zawał, to nie tylko bestia, ale wszystkie jej dzieci i wnuki będą miały co jeść do końca życia! Są przecież mięsożerne. Stoję sparaliżowana. Bestia łypie okiem i czeka na mój nieuważny ruch... Cofam się powoli, by nie wpaść w sieci. Udało się. Serce wali jeszcze jak oszalałe, ale nie mogę przecież tak po prostu odjechać. Muszę, po prostu muszę jej zrobić zdjęcie, by ostrzec innych. Jak mawiał klasyk - nie jedźcie tą drogą ;)
Zrobione. A teraz byle dalej stąd, najlepiej gdzieś do cywilizacji, gdzie tak straszliwe niebezpieczeństwa nie czyhają na niewinne rowerzystki. Uliczki Kęt są jeszcze wyludnione. Miasteczko nadal śpi. Niech śpi, nie będę go budzić. Jadę dalej.
Fragment zielonego szlaku rowerowego pomiędzy Malcem a Osiekiem to jedno z tych miejsc, które szczególnie lubię. Rozległa przestrzeń, malownicze pagórki. Powiewy wiatru delikatnie pieszczą skórę. Kraina łagodności jest jeszcze pusta i tak cicha, że wydaje się wręcz nierealna.
Dojeżdżam wreszcie nad stawy w Malcu. Miałabym ochotę jechać dalej, ale uświadamiam sobie, że nie zabrałam nic do jedzenia, a głód powoli daje o sobie znać. Gorzka kawa i serek homogenizowany to jednak trochę mało, jak na śniadanie. W najbliższej okolicy nie ma, o ile pamiętam, żadnych sklepów, pora więc wracać do domu. Ot, proza życia.
Powrotna droga do romantycznych już nie należy. Minęła złota godzina. Aparat bezczynnie spoczywa w sakwie. No, z jednym wyjątkiem. Taka broda aż się prosi o portrecik, nie sądzicie? :)
Czy
wiecie, że każdego dnia aż trzy razy wstaje świt…
Pierwszy
jest świt astronomiczny. To okres przed wschodem Słońca, gdy jego promienie (brzask) na tyle rozświetlają
niebo, że najsłabsze gwiazdy przestają być widoczne. Niebo przestaje być
czarne, a instrumenty astronomiczne zaczynają rejestrować znaczący wzrost
jasności tła nieba. Astronomowie odkładają lunety i kończą pracowitą noc. Świt astronomiczny ma miejsce, kiedy środek tarczy Słońca znajduje
się już wyżej niż 18° poniżej linii horyzontu i trwa do momentu, gdy środek tarczy Słońca przekroczy
wysokość 12° poniżej linii horyzontu.
Po
nim następuje świt żeglarski (nawigacyjny lub nautyczny) –
czas przed wschodem Słońca, gdy horyzont i krajobraz stają
się na tyle widoczne, że możliwa staje się nawigacja w
oparciu o oświetlone brzaskiem obiekty na ziemi lub morzu, a na niebie są
jeszcze widoczne najjaśniejsze gwiazdy, wobec których można określić pozycję. Świt
żeglarski występuje w czasie, gdy środek tarczy Słońca znajduje się już wyżej
niż 12° poniżej linii horyzontu, ale ciągle poniżej 6° poniżej linii horyzontu.
Ostatni jest świt cywilny (kalendarzowy) – to czas przed wschodem Słońca, kiedy środek tarczy Słońca znajduje się już wyżej niż 6° poniżej linii horyzontu. Jest na tyle widno, że nie czujemy już konieczności oświetlania drogi. Zaczyna się nowy dzień…
Dziś
Funio urządził mi pobudkę na tyle wcześnie,
że mogłam zobaczyć wszystkie trzy świty ;) Wprawdzie, zanim wypiłam kawę
i wsiadłam na rower, świt nautyczny właśnie się kończył, ale dane mi było
podziwiać i uwieczniać wstawanie dnia.
Pierwsze budzą się ptaki. Na dworze
(uwaga - tłumaczenie dla mieszkańców Krakowa i okolic: po Waszemu to będzie „na
polu”) jest szaro, małych śpiewaków nie można jeszcze zobaczyć, ale już
słychać ich radosny świergot. Potem
budzą się samoloty… Przecinają ciemne jeszcze niebo złotymi smugami, unosząc ludzi i ich
marzenia gdzieś hen, na krańce Ziemi.
Stanowczo najmniej romantyczne jest dla rowerzysty budzenie się tirów. Zwłaszcza, gdy droga,
którą się porusza, jest wąska i nie ma pobocza. Uciekając przed ich wielkimi,
metalowymi cielskami zjeżdżam w Międzybrodziu Bialskim nad brzeg jeziora.
Słońce jeszcze kryje się za górami, barwiąc tylko potargane obłoki i rzucając
pierwsze plamy światła na wyżej położone domy. Cisza. Czasem słychać tylko
pluskanie ryb. Za kilka godzin będzie tu tłok i gwar, ale teraz czuję się tak,
jakbym miała całe jezioro tylko dla siebie.
Gdy
dojeżdżam do Międzybrodzia Żywieckiego, zza gór wyłania się wreszcie wielka
kula światła.
W kilka chwil świat ożywa, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Rozpoczynają miodobranie pracowite pszczoły, dzikie kaczki nurkują w
poszukiwaniu czegoś smacznego na śniadanie. Okalające jezioro góry, przystrojone
strzępkami mgły, zdają się srebrzyć w
pierwszych promieniach słońca.
Magiczny
spektakl trwa niestety tylko chwilę. Im więcej światła, tym bardziej banalny
staje się widok.
Za chwilę, jako ostatni, obudzą się turyści. Zapełnią kąpieliska,
rzucą się do łódek i rowerów wodnych. Brzegi zaroją się od wędkarzy. Niechaj
dobre duchy jeziora mają w opiece nieszczęsne ryby! Nie chcę na to patrzeć.
Wracam do domu.
Natarczywy, wilgotny język obudził mnie o 5 rano. Próżno tłumaczyłam Funiowi, że chciałabym jeszcze pospać. Radosnym szczekaniem oznajmił, że szkoda dnia na wylegiwanie się w łóżku. No cóż zwlokłam się... Zaparzyłam kawę i wspólnie podziwialiśmy wschód słońca. Tak naprawdę nie wiem, na ile psy są wrażliwe na piękno takich widoków, ale Funio patrzył w kierunku wolno wznoszącej się złotej kuli i radośnie merdał ogonem. Pomyślałam, że skoro już nie śpię, to warto wybrać się na przejażdżkę, zanim temperatura nie stanie się tropikalna.
Pomysł okazał się dobry, bo w okolicach Starej Wsi udało mi się pstryknąć fotkę czapli, z natury płochliwej i trudnej do uwiecznienia. Może powinnam częściej zamawiać u Funia budzenie? ;)
Kiedy po latach niejeżdżenia próbuje się
mozolnie odbudować kondycję, przychodzi taki moment, że trzeba się zmierzyć nie
tylko z kilometrami, ale i podjazdami. Trasa, którą wybrałam na dziś,
zapewnia dobry trening. Droga, wiodąca wzdłuż Jeziora Żywieckiego jest jak
sinusoida. W przeciwieństwie do tej matematycznej zapewnia jednak piękne
widoki.
W Łodygowicach zatrzymałam się na chwilę, by sfocić zabytkowy drewniany
kościółek św. Szymona i Judy Tadeusza. Tradycyjnie nie udało mi się pstryknąć
fotki we wnętrzu. Drewniane kościółki tak mają, że albo są zamknięte, albo
właśnie trwa msza.
Głównym dzisiejszym celem była zapora retencyjna na potoku Wilkówka w
Wilkowicach. Potok szumi ładnie, ale zapora nie rzuciła mnie na kolana. Z
podjazdu do Wilkowic rozciąga się piękny widok na Skrzyczne i jak się człowiek
zasapie, zawsze można się zatrzymać i udawać, że robi się zdjęcie ;)
Żeby nie wracać tą samą drogą postanowiłam przejechać przez Bielsko,
korzystając z zainstalowanej w telefonie nawigacji OsmAnd.
Bardzo ją lubię, bo ma trzy tryby: samochodowy, rowerowy i pieszy, mówi ludzkim
głosem, można regulować czas podświetlania ekranu. Na początku jechałam
pustymi, bocznymi uliczkami, potem ściągnęła mnie na ścieżkę rowerową
prowadzącą terenem wzdłuż rzeki Biała.
Tak dojechałam do Mikuszowic, gdzie znajduje się piękny drewniany kościół pw
św. Barbary. Tym razem miałam farta i mogłam zajrzeć do wnętrza.
Przez znaczną część miasta przejechałam bezproblemowo, elegancko wyasfaltowaną
ścieżką rowerową. Zabawa zaczęła się po wjeździe na osiedle Złote Łany.
Nawigacja, nastawiona na rower, próbowała mnie przeprowadzić jak
najbardziej bocznymi uliczkami. Ekran miałam wyłączony, żeby nadmiernie nie
zużywać baterii, nie zawsze skręcałam właściwie. Co chwila słyszałam tylko
"nowa trasa..." albo "skręć w ulicę Zygmunta trzy Wazy..."
;) Upał rósł, uliczki do płaskich nie należą, a mnie zdarzyło się
przez moment kręcić w kółko. Dopiero gdy wreszcie udało mi się znaleźć na
Lipnickiej, odetchnęłam z ulgą, choć tam czekał na mnie kolejny podjazd. No,
ale za to prosta droga do domu :)
Ostatnio odnoszę wrażenie, że Kajman planuje założyć jakiś konkurencyjny dla demotywatorów. pl portal i póki co trenuje na mnie. Za każdym razem, gdy wybieram się na rower, słyszę: jest za zimno, za ciepło, będzie padać, trzeba kopać w ogródku .... Apokaliptyczna wizja jazdy w deszczu z rozmazanym makijażem nie jest nawet w połowie tak straszna jak świadomość, że zostawiłam Kajmana samego na polu walki z chwastami. Wyrzuty sumienia, jak kamienie ciążą mi na sercu i w sakwach ... I jak tu jeździć, Moi Drodzy, no jak?
Są takie miejsca, które należy odwiedzić o ściśle określonej porze roku. Takie właśnie są ogrody japońskie w Pisarzowicach. W czasie kwitnienia azalii są wręcz bajkowo piękne. Nieudolnie próbowałam oddać ich urok na zdjęciach, Najlepiej jednak, żebyście sami tam pojechali :)
A to ja. Tylko błagam, nie pomylcie mnie z Krystyną P. !