W Małem Cichem zatrzymaliśmy się na chwilę, by zobaczyć kościół św. Józefa. Został on wybudowany w latach 1969-72 z inicjatywy mieszkańców wsi, przede wszystkim braci Józefa i Jana Pawlikowskich, którzy ofiarowali dom na plebanię i przekonali właścicieli gruntów, na których stoi kościół, by ofiarowali swoje działki pod budynek świątyni.
To jedna z tych wycieczek, do opisywania których słowa są zbędne. Jedynym wartym wspomnienia incydentem jest nieudana próba dotarcia szlakiem rowerowym na Halę Gąsienicową. Kamienie wielkości głowy niemowlęcia przy średnim nachyleniu 10% to nie dla rowerów trekingowych . A tak bardzo chciałam znaleźć się w sercu gór… Drogi, którymi dziś jechaliśmy były bez wątpienia bardzo malownicze, ale patrzeć na góry z daleka i nie dotknąć skały, to jak lizanie cukierka przez papierek :(
Nie pamiętam już gdzie i kiedy rzuciło mi się w oczy zdjęcie przełomu Białki. Pomyślałam sobie – ładne miejsce, a mało znane – znakomite na rowerową wycieczkę. Oczywiście jako cel główny, oprócz tego bowiem chcemy zobaczyć kilka obiektów leżących na szlaku architektury drewnianej. Wyruszamy około dziesiątej do Bukowiny Tatrzańskiej. Setki aut pędzą na wyścigi w stronę basenów termalnych. Powietrze jest gęste od spalin. Staram się jak najpłycej oddychać, ale ciężko jest pokonywać podjazd o nachyleniu 10% na długu tlenowym. Piotrek zaczyna mnie wypytywać ze zdziwieniem, po czym to ja dzisiaj jestem taka słaba?
Gdyby nie chęć zobaczenia drewnianego kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa, z pewnością wybralibyśmy inną drogę. Ufundował go Jędrzej Kramarz, który był także autorem drewnianego wystroju wnętrza świątyni. Ołtarze i figury Jędrzeja nie spodobały się jednak proboszczowi Błażejowi Łaciakowi i w 1902 roku usunął je ze świątyni. Załamany rzeźbiarz i fundator kościoła umarł ze zgryzoty.
Bryła kościoła nie jest specjalnie ciekawa, natomiast wnętrze nakryte pozornymi sklepieniami kolebkowymi i ozdobione polichromią figuralną z 1937 r. jest naprawdę piękne.
Kolejny z zabytkowych drewnianych kościółków, który chcemy zwiedzić, jest w Białce Tatrzańskiej. Nie odprawia się już w nim nabożeństw, jest zamknięty na głucho i nie można nawet przez kraty czy szybkę zajrzeć do środka :(
Zjeżdżamy wreszcie z głównej, ruchliwej drogi i oddychamy z ulgą! Wkrótce docieramy do przełomu Białki. Siadamy w cieniu i robimy sobie mały piknik, pochłaniając przywiezione zapasy. Ludzi nad wodą jest sporo. Jedni się opalają, inni kąpią. Słowem sielanka, aż człowieka kusi, żeby też trochę poleniuchować. Sam jednak przełom, a właściwie przełomik trochę mnie rozczarowuje, bo to raptem tylko trzy skałki.
Zbieramy się i jedziemy dalej. Na mapie Podhala, która mam ze sobą, zaznaczone są wszystkie atrakcje turystyczne. W Nowej Białej rozglądamy się zatem pilnie, szukając starych spiskich stodół. Znaleźliśmy, a stopień ich atrakcyjności oceńcie sami.
Teraz przed nami droga do Łopusznej. Pusta, z pięknym widokiem na Gorce. Przypomina mi się stara, turystyczna piosenka „Od Turbacza wieje wiatr…”. Przydałby się, bo robi się coraz bardziej duszno i gorąco.
Drewniany kościół w Łopusznej robi na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Został wybudowany w ostatniej dekadzie XV wieku, na miejscu starszej świątyni. Konsekrowany był w 1504 roku. Jest budowlą późnogotycką, orientowaną, trójdzielną, jednonawową.
Całe wnętrze zdobiła niegdyś XVI-wieczna polichromia. Do dziś zachowała się ona jedynie we fragmentach – na deskach pochodzących z dawnych stropów, które odkryto w czasie remontu w 1932 roku oraz na parapecie chóru. Obecne malowidła na stropie przedsionka pod wieżą i na belce tęczowej są w większości rekonstrukcją powtarzającą stare wzory. Do najcenniejszych elementów wyposażenia kościoła należą: gotycki tryptyk z 1460 roku stanowiący ołtarz główny i dwa barokowe ołtarze boczne z 1. połowy XVIII wieku.
W Łopusznej zwiedzamy jeszcze "Dwór Tetmajerów". Budowla pochodzi z 1790 roku, jednak dzieje istniejącego tu wcześniej folwarku sięgają XVI wieku. Dwór wybudował konfederat barski, Romuald Lisicki, jako typowy obiekt drewniany z gankiem i facjatą, nakryty wysokim gontowym dachem. Na początku XIX wieku należał do rodziny Tetmajerów, a później także do Lgockich. Od 1978 roku mieści się w nim oddział Muzeum Tatrzańskiego prezentujący kulturę szlachecką. Zbiory są bardzo ubogie i cena 6 zł za wstęp wydaje mi się mocno przesadzona.
Dziś w rejonie naszego campingu przebiega VI etap Tour de Pologne. Kolarzy widzieliśmy już wczoraj i starczy. Trzeba jechać gdzieś dalej, gdzie drogi nie są pozamykane. Wybór pada na Dolinę Chochołowską. Najkrótsza droga do niej prowadzi przez Zakopane, my wybieramy jednak okrężną, ale spokojniejszą.
Najpierw jedziemy w dół, przez Biały Dunajec, potem droga zaczyna się wspinać do Bańskiej. Gdy tylko pokonujemy pierwszy podjazd, na horyzoncie pojawia się zamglony zarys Tatr. Zatrzymuję się, wyjmuję aparat. Przy drodze jakaś starsza gaździnka grabi siano. Mówię jej grzecznie „dzień dobry”, a ona patrzy wymownie na mój rower i zaczyna przemowę: „pani, to nie moze tak być z tym sciganiem, to młodzi ludzie som i oni sie na tyk górak mencom.” Próbuję jej tłumaczyć, że uczestnicy Tour de Pologne robią to z własnej woli, że to sport, kasa i sława, a gaździnka znowu swoje „to musi być zakazane, bo ludzie sie strasnie mencom!
No cóż, ja tam młodym człowiekiem nie jestem, więc mogę się trochę pomęczyć. Zwłaszcza gdy droga pusta, wokół rozległe widoki, a po długim podjeździe następuje równie długi zjazd.
Po drodze znów spotykamy bramy z reklamami, balony, policjantów. Tu po południu pojadą kolarze. Może gaździnka trochę racji miała, że z tym wyścigiem to jakaś lipa, bo wokół przestrzeń, z jednej strony Tatry, z drugiej ciągnące się po horyzont Podhale, a oni nie będą tego podziwiać tylko się mencyć!
Piotrek na widok długich zjazdów zawsze wpada w amok i jedzie, póki się teren nie wypłaszczy, nie zastanawiając się, czy to akurat jest właściwa droga. Tym razem robi mi po raz kolejny ten sam numer. Lądujemy w Skrzypnem . Tu asfalt się kończy. Nie chce nam się wracać, wybieramy więc przedzieranie się terenem na szczyt pagórka, z którego będziemy mogli dotrzeć do Czerwiennego.
W końcu jednak zgodnie z planem trafiamy do Chochołowa. Bardzo podobają mi się chochołowskie drewniane domy, ustawione szczytami do drogi wiodącej przez wieś, pięknie zdobione i przyciągające oko jasnym kolorem. Do miejscowej tradycji należy mycie ich z zewnątrz wodą z mydłem dwa razy do roku, na Wielkanoc i Boże Ciało
W Witowie zatrzymujemy się na chwilę obok drewnianego kościoła. Jego budowę rozpoczęto w 1910 r., z zezwoleniem i wsparciem pieniężnym samego cesarza Franciszka Józefa. Świątynię zaprojektował architekt Jan Tarczałowicz - wówczas nauczyciel w zakopiańskiej szkole Przemysłu Drzewnego. Pracami ciesielskimi kierował Michał Mrugała z Bystrego.
Zbliżamy się do Tatr Zachodnich. Dawno, dawno temu przez wiele kolejnych lat spędzałam wakacje w Roztokach,. Ledwo stąd wyjeżdżałam, zaczynałam tęsknić. Droga w stronę gór, którą teraz jedziemy, budzi najpiękniejsze i wciąż żywe wspomnienia. Tak żywe, jakby wystarczyło tylko przekłuć cienką bańkę mydlaną wokół ciała, by znaleźć się w tym samym miejscu, ale w innym czasie i znów stać się młodą dziewczyną…
A jednak.. bańka nie pęka. To nie jest to samo miejsce ani w czasie, ani w przestrzeni. Ziemia, niczym gigantyczny wirujący bąk, w szaleńczym pędzie pokonała tryliony kilometrów, a nasze miejsce we Wszechświecie zmienia się ciągle, choć nie chcemy o tym pamiętać.
Ach tak, wiem, każdy wiek ma swoje uroki. Życie jest piękne, jeśli tylko człowiek potrafi i chce z niego czerpać. A przecież mi żal… Czego? Może tego, co jest największym przywilejem młodości – beztroski i odrobiny szaleństwa. Ktoś kiedyś napisał w komentarzach o przywileju, jakim jest dla nas nabywana mądrość życiowa. Mnie wydaje się ona największym przekleństwem. To ona uczy nas rachunku potencjalnych zysków i strat, czyni kunktatorami i sprawia, że zamiast uczestników coraz częściej jesteśmy tylko obserwatorami.
Wjeżdżamy do Doliny Chochołowskiej. Władze gminy Witów, do której ona należy postanowiły zrównać w prawach turystów górskich, cyklistów i psy. Korzystamy z tego skwapliwie. Ruch jest dość spory, ale do wytrzymania. Ludzie zdążyli się już przyzwyczaić do widoku rowerów i nie ma problemów z zajmowaniem całej szerokości drogi przez pieszych.
Funkcjonuje tu nawet wypożyczalnia rowerów. Jest sporo chętnych, którzy wolą rower od kursującej tu ciuchci. Jeszcze więcej osób korzysta z tego środka transportu tylko w jedną stronę, po zejściu ze szlaku górskiego. Bardzo pomysłowe rozwiązanie.
Docieramy wreszcie do końca doliny. Tak bardzo chciałoby się tu posiedzieć i patrzeć na góry. Niestety, od południa szybko nadciągają chmury wróżące solidną ulewę, a może i burzę. Trzeba wracać.
Zaczyna padać, wybieram zatem najkrótszą z możliwych dróg powrotnych. Gdy dojeżdżamy do Kościeliska, w dali rozlegają się pierwsze grzmoty. Szybko zabezpieczam lustrzankę przed zmoknięciem. Nie będzie fotek błyskawic nad górami. Uciekamy!
Zachciało nam się romantycznych ruin… Mapa najbliższych okolic pokazuje, że na granicy rezerwatu Dolina Kluczywody znajdują się ruiny zamku rycerskiego z I poł. XIV wieku. Wsiadamy zatem z Piotrkiem na rowery i jedziemy po raz kolejny Doliną Prądnika. Ostatnio fotografowałam tu głównie skałki, dziś strzelam fotki zabytkowej już zabudowie.
Na wysokości Bramy Krakowskiej skręcamy na czarny szlak rowerowy prowadzący w górę. Telepiemy się po kostce brukowej. Nie ma jednak co narzekać. Chłodny cień lasu, wznoszące się przy drodze skały sprawiają, że trasa jest naprawdę urocza. Aż dziw, że jesteśmy jedynymi rowerzystami, którzy się tu zapuścili.
Opuszczamy OPN i trzymając się wciąż czarnego szlaku wjeżdżamy do doliny Kluczywody. Początkowo jedziemy sobie luksusowo gładkim jak stół asfaltem, podziwiając bliższe i dalsze skałki. Robimy krótki postój w pobliżu Jaskini Wierzchowskiej. Kasa biletowa zamknięta na głucho. Spokój, cisza, turystów brak.
Trochę szkoda. Jaskinia stanowi ważne stanowisko archeologiczne z okresu neolitu, kultury łużyckiej i średniowiecza. Na trasie turystycznej obejmującej 370 metrów głównych korytarzy i komór znajdują się, wg informacji z przewodnika, rekonstrukcje plejstoceńskich ssaków i człowieka neardeltalskiego. Może innym razem uda nam się je zobaczyć.
Teraz pora na czerwony szlak rowerowy, pokrywający się początkowo z czarnym szlakiem pieszym. Za Mącznymi Skałami szlak rowerowy odbija w kierunku Zelkowa, a my trzymamy się szlaku pieszego, by dotrzeć nim do ruin, stanowiących cel naszej wycieczki.
Nazwa Dolina Kluczywody nie jest przypadkowa. Potok Kluczywoda kluczy pomiędzy skałami, ścieżka kluczy przeskakując co i rusz z jednej strony potoku na drugą, my kluczymy do kwadratu, w efekcie czego przegapiamy znajdujące się gdzieś w chaszczach ruiny, tracimy orientację i zamiast odbić w kierunku Białego Kościoła, zaczynamy nieomal wspinać się rowerami po skałach.
Wreszcie docieramy do cywilizacji! Wprawdzie nie tam, gdzie planowaliśmy, ale najważniejsze, że jest sklep, można uzupełnić zapas picia i nadrobić stracone kalorie lodzikem :)
Dalej jedziemy w kierunku Tomaszowic, gdzie znajduje się zespół dworski z przełomu XVIII i XIX wieku, pięknie odrestaurowany i mieszczący obecnie Krakowskie Centrum Konferencyjne.
Z Tomaszowic tylko rzut beretem do Modlnicy. Można tu podziwiać leżący na małopolskim szlaku architektury drewnianej, wzniesiony w 1533 roku kościół św. Wojciecha oraz dwór Konopków – wybudowany w roku 1784, a przebudowany w stylu klasycystycznym w roku 1813.
Z Modlnicy wypadamy na makabrycznie ruchliwą drogę krajową nr 94 i już po 200 metrach uciekamy w bok, w stronę Giebułtowa. Tu skręcamy na poznany już przez nas w części czarny szlak rowerowy prowadzący Doliną Prądnika. Aż dziw, jakie tu pustki w dzień powszedni!
Ostatnio w komentarzach do wycieczki Anwi zadała mi pytanie, jak udało mi się uniknąć tłumów na fotkach? To dość proste. Zmotoryzowane wycieczki docierają na parking do Ojcowa. Autokary i pomniejsze blachosmrody wypluwają tu turystyczną stonkę, która pełznie do Groty Łokietka i po zaliczeniu jej wraca przez Bramę Krakowską. Reszta doliny mało kogo interesuje. Wystarczy odjechać rowerem kawałek dalej, by poczuć się swobodnie.
Odnoszę wrażenie, że najwięcej zwiedzających jest tu wiosną i jesienią, gdy OPN i zamek w Pieskowej Skale odwiedzają setki wycieczek szkolnych. W czasie wakacji, w dni powszednie jest tu raczej pusto. Można nawet sfotografować kapliczką „Na Wodzie” niezasłoniętą przez samochody ;)
Jak głosi tradycja, została ona wzniesiona w 1901 roku celem ominięcia carskiego zakazu budowy świątyń „na ziemi ojcowskiej”. Jest przykładem miejscowej architektury z pocz. XX wieku nawiązującej do tzw. stylu szwajcarskiego.
No i lipa. Nie chciało mi się od razu uzupełniać wpisu, więc Piotrek był pierwszy i opowiedział już wszystko ze szczegółami. Zapomniał chyba tylko o tym, że setka w założeniach miała być lajtowa. Jak lajtowa, to lajtowa, więc po minięciu Mazańcowic, do których drogę znam na pamięć, postanowiłam oszczędzić wysiłku moim, i tak nieco ślepym oczom, zrezygnowałam z mapy i nastawiłam GPS na Chybie.
Jedziemy więc sobie zadowoleni z życia, rozkoszując się pędem powietrza na zjazdach. No właśnie, dziwna sprawa, miało być płasko. Ups, zapomniałam wklepać Ligotę jako punkt przelotowy i podstępny dżips prowadzi nas przez Rudzicę. Zjazdy jakoś Piotrkowi nie przeszkadzają, ale na podjazdach marudzi, że nie taką drogę mu obiecywałam. Sorry Winnetou!
Góry zakrywa srebrzysta mgła, w dodatku ze wschodu nadciąga front atmosferyczny. Chłodny wiatr owiewa Kajmanowe gołe nóżki. Oj, nie wzięło się nogawek, chociaż troskliwa żona pouczała i marudziła! Nieoczekiwanym pocieszeniem staje się przydrożny krzyż z czaszką, którego Piotrek jeszcze nie miał w swojej kolekcji.
Ja krzyży z czaszką nie kolekcjonuję, za to zainteresował mnie ozdobiony rogami dom. Stoi daleko od lasu, nie jest to więc leśniczówka. Czyżby zatem jakiś zdradzony mąż hańbę swą wystawiał na widok publiczny?
Dojeżdżamy do Wisły Małej. Znajduje się tu Kościół p.w. św. Jakuba St. Apostoła z korpusem z 1775 r. i wieżą dobudowaną w 1782 r., powiększony w 1923 r. Zbudowany w miejscu wcześniejszej, również drewnianej świątyni z XV lub XVI w. (w l. 1568-1662 protestanckiej) przez Jerzego Laska z Chybia zwanego Beczałą.
Mamy szczęście, można zajrzeć do środka. Piękne wnętrze świątyni zachowało swój pierwotny, barokowy charakter i niemal kompletne wyposażenie: ołtarz główny z 1776 r. z obrazem patrona świątyni oraz obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem w zwieńczeniu, dwa ołtarze boczne: po lewej stronie z obrazem Opatrzności Bożej z 1776, a po prawej z przedstawieniem św. Walentego z 1804 roku.
Po obejrzeniu kościółka wracamy na główną drogę i aż do Wisły Wielkiej jedziemy wzdłuż Jeziora Goczałkowickiego.
W Wiśle Wielkiej skręcamy na północ i jedziemy nad Jezioro Łąckie, gdzie zaplanowaliśmy mały piknik. Jest tu cicho i spokojnie, na brzegu siedzi tylko paru facetów moczących w wodzie wędki i usiłujących zamordować jakąś niewinną rybę :(
Z Wisły Wielkiej do bażanciarni można dojechać z mapą wygodnymi, asfaltowymi drogami. No ale… kilka dni temu zorientowałam się, że moja niechęć do terenu wzięła się chyba stąd, że jak kiedyś pomajstrowałam pokrętełkiem to zablokowałam sobie amortyzator. Okazało się, że odblokowanie go znacznie zwiększa komfort jazdy ;) Nie korygowałam więc tym razem zapędów dżipsa w teren, dopóki Piotrek nie zaczął marudzić, że nie po to mył rowery, żeby je teraz utytłać.
Dojeżdżamy do bażanciarni. Opisał ją pięknie Piotrek, więc powtarzać się nie będę. Warto zajrzeć na jego blog, zwłaszcza, że udało mu się zrobić kilka fotek we wnętrzu.
Plan zwiedzania wykonany. W drodze powrotnej nie ma już specjalnych atrakcji. Czasem tylko zdarzy się jakieś drzewo stanowiące pomnik przyrody, albo ciekawy architektonicznie kościół. Za to chmury się rozproszyły, wróciło słoneczko i wszystko wokół kwitnie. Życie jest piękne :)
Padający, zimny deszcz uziemił nas wczoraj w domu i zmusił do szukania innych zajęć niż kręcenie na biku. Oj, nie popisała się matka natura w długi weekend! Zdegustowany takim stanem rzeczy Piotrek zasiadł przy kompie i zrobił zestawienie wszystkich odwiedzonych przez nas obiektów leżących na szlaku architektury drewnianej. No i wyszło mu, że po pierwsze nie był jeszcze w kościele w Ćwiklicach, który ja już zaliczyłam, a po drugie fotografując kilka obiektów wcześniej przez siebie odwiedzonych, zapomniał o uwiecznieniu umieszczonych przy nich tablic informacyjnych. W dłuższą trasę nie mogliśmy się dziś wybrać, bo ja przed południem, zgodnie z rozporządzeniem wzoru mądrości wszelakiej czyli ministerki naszej ukochanej, pilnowałam pustej szkoły. Postanowiliśmy zatem po obiadku nadrobić drewniane zaległości.
Objazd okolicznej architektury drewnianej rozpoczęliśmy od pochodzącego z 2 połowy XVI w. kościoła pw. św. Barbary w Górze. Opisywałam go już na blogu, więc powtarzać się nie będę. Tym razem mieliśmy szczęście, albowiem przez szybkę w wewnętrznych drzwiach można było zajrzeć do wnętrza.
Dalej pojechaliśmy boczną drogą, by przyjrzeć się znajdującemu się w pobliżu Stawów Góra użytkowi ekologicznemu Torfowisko Zapadź. Nie znalazłam o nim żadnych informacji. Pozytywnego wrażenia nie sprawia. Stojąca woda mieni się wszystkimi kolorami tęczy, jakby pływały po niej jakieś ścieki przemysłowe. Zapach utwierdza w tym przekonaniu :(
W drodze do Miedźnej czeka nas niespodzianka… jakieś takie duże wróble :D
W Miedźnej znajduje się kolejny drewniany kościół – pw. św. Klemensa Papieża, pochodzący z XVII w. Niestety zamknięty :(
Teraz pora na szesnastowieczny kościół pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela w Grzawie. Mamy farta, jest otwarty. Za chwilę ma się rozpocząć msza. Szybko robię fotki wnętrza. Jest prześliczny – mały, przytulny, pachnący drewnem. Z wrażenia zapominam o uwiecznieniu całego obiektu. No trudno, fotografowałam go niedawno, można tam zajrzeć.
Jedziemy do Rudołtowic. Znajduje się tu rokokowy pałac, otoczony niewielkim parkiem krajobrazowym. Powstał, jak się przypuszcza, zbudowano w drugiej połowie XVII w. być może w miejscu starszego obiektu zniszczonego w czasie wojny 30-letniej. Inne źródła podają jako datę powstania rok 1752, a jako pierwszego właściciela wymieniają hr. Józefa Zborowskiego. Później mieszkańcami pałacu byli kolejni właściciele tutejszych dóbr rycerskich, a na początku XX w. zarządcy księcia pszczyńskiego. Po akcji parcelacyjnej „Ślązak” obiekt znalazł się w rękach państwa. Początkowo zamierzano przeznaczyć go na cele szpitalne, ale w końcu urządzono w nim hotel dla „Junaków”, którzy pracowali przy regulacji koryta Wisły. W czasie okupacji hitlerowskiej znajdował się tutaj ośrodek służby pracy dla Związku Niemieckich Dziewcząt. Obecnie jest siedzibą. Ośrodka Edukacyjno-Leczniczo-Rehabilitacyjny dla Dzieci Niewidomych i Niedowidzących. Zabytek jest dobrze utrzymany, ze względu na funkcję jaką pełni można go podziwiać tylko z zewnątrz.
Jest to murowany, piętrowy obiekt, częściowo podpiwniczony, z mansardowym dachem krytym miedzią. Na zewnątrz, w przyczółku frontowym, umieszczono kartusze z herbami Jastrzębiec (po lewej stronie herb Zborowskich z XIV w., złota podkowa zwrócona barkiem w dół, a między jej ramionami krzyż) i z prawej herb Ostoja (dwa złote półksiężyce, odwrócone od siebie i miecz srebrny ostrzem w dół, w polu czerwony; spotykany od XIV w. głównie w Małopolsce).
Został nam jeszcze ostatni, zaplanowany na dziś obiekt – pochodzący z przełomu XVI i XVII w. kościół pw. św. Marcina w Ćwiklicach. Jestem tu już drugi raz i znów pech – jest zamknięty, tym razem też nie zobaczę wnętrza :(
W Ćwiklicach, nieopodal kościoła jest sklep, w którym sprzedają przepyszny i przywracający energię sernik. Ślinka mi cieknie na samą myśl o nim, a tu kolejne rozczarowanie – wszystko wykupione, nie zostało ani okruszynki ! Coś trzeba jednak zjeść, pochłaniamy więc 7-daysy i ruszamy dalej, ruchliwą drogą wojewódzką 933. Piotrek co i rusz mnie dopinguje „nie mogłabyś jechać trochę szybciej?”. Czy on nie czuje wiejącego prosto w twarz wiatru? – zastanawiam się. Nagle błysk zrozumienia! Ach, to dlatego ostatnio tak mnie podpuszczał, twierdził że pięknie się zaokrągliłam, nabrałam bardziej kobiecych kształtów… Jedzie sobie za mną w tunelu aerodynamicznym, luksusowo niemal jak za tirem!
Dzień się powoli kończy, rzepak złoci się w promieniach zachodzącego słońca, na niebie rozpoczyna barwny spektakl. Wracam do domu z mocnym postanowieniem - nie dam się więcej wykorzystywać, przechodzę na dietę ;)
Po koszmarnie męczącym tygodniu nic mi się nie chciało. Marzyłam tylko o tym, żeby się położyć w słońcu i rozkoszować zapachem kwitnących drzew i świeżo skoszonej trawy. Niespodziewanie Piotrek oznajmił mi, że do pierwszego tysiąca kilometrów w tym roku brakuje mu jeszcze stu czterech i tyle właśnie musimy dzisiaj przejechać. No i żegnaj słodkie lenistwo! Zaczął coś opowiadać o szlaku architektury drewnianej – ok, będzie jak chcesz, tylko drobna korekta – zamiast na północ pojedziemy na południe :)
Na południe, w stronę gór, oznacza niestety konieczność przyjechania kilkunastu kilometrów w towarzystwie zmotoryzowanych mieszczuchów, pędzących drogą wzdłuż kaskady Soły na długi weekend. Jazda w spalinach nie jest moją ulubioną rozrywką, szybko więc zjeżdżamy z głównej drogi w stronę Rychwałdu. Tu, na północnych stokach Pasma Pewelsko-Ślemieńskiego, w jego zachodniej części znajduje się znane sanktuarium maryjne.
Sanktuarium to kościół św. Mikołaja z cudownym obrazem Matki Bożej Rychwałdzkiej, Pani Ziemi Żywieckiej. Pochodzący z początku XV w. obraz nieznanego autora, wykonano na desce lipowej o rozmiarach 91,5 cm na 113,5 cm. W 1655 r. podarowała go kościołowi w Rychwałdzie właścicielka dóbr ślemieńskich - Katarzyna z Komorowskich Grudzińska. W 1965 r. obraz został koronowany koronami papieskimi przez kardynałów Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyłę. Od XVII wieku sanktuarium jest miejscem licznych pielgrzymek z Żywiecczyzny, a także innych stron naszego kraju oraz ze Słowacji.
Murowany kościół w stylu barokowym wybudowano w połowie XVIII w. Najcenniejszym elementem wystroju jest ołtarz główny w tzw. stylu rejencji (przejściowym między barokiem i rokoko). Podobnie jak dwa ołtarze boczne w prezbiterium i ambona, jest dziełem Szymona Gogolczyka z Frydka.
Kościół jest przepiękny, pora jednak ruszać dalej. Droga z Rychwałdu w stronę Żywca jest bardzo malownicza. W dodatku niemal pusta i jedzie się naprawdę wyśmienicie :)
A właściwie byłoby wyśmienicie, gdyby nie te nadciągające czarne chmury i ponure odgłosy grzmotów. Pilnie obserwujemy niebo, zastanawiając się czy złapie nas burza, czy też zdołamy uciec.
W drodze do Żywca mijamy dwór Kępińskich. Projekt młodopolskiego dworu w Moszczanicy sporządził krakowski artysta Eugeniusz Dąbrowa-Dąbrowski. Dwór tak spodobał się Józefowi Piłsudskiemu, że wraz ze swoją świtą postanowił w 1934 r. spędzić tu wakacje. W ramach przygotowań doprowadzono do dworu prąd elektryczny, na co w innych warunkach czekano by jeszcze w tej wsi kilka lat. Dom został zupełnie przemeblowany, przy czym jego centralnym punktem stał się wielki mahoniowy stół przeniesiony z salonu do gabinetu, gdzie Piłsudski często aż do świtu konferował ze sztabowcami. Ponieważ marszałek po takich naradach sypiał do południa, kazał sobie, jeszcze przed przybyciem, zawiesić w sypialni czarne story. Lubił kwiaty, więc ogrodnik codziennie przywoził z Żywca pełen wóz kwiatów, które rozstawiano w gmachu i na tarasie. Hm, ja tam wolałabym mniej kłopotliwych gości.
Znów słychać odgłosy burzy, w związku z czym Piotrek odmawia jazdy boczną drogą, którą chce nas poprowadzić GPS i nieoczekiwanie lądujemy w Żywcu. Fatalnie, jest wprawdzie ścieżka rowerowa, ale kończy się po kilkuset metrach i trzeba lawirować między blachosmrodami, których ilość jest doprawdy spora. Oddychamy z ulgą dopiero gdy skręcamy w stronę Trzebini.
Paskudne chmurzyska nas dogoniły i siąpi coraz mocniej, ale na długim podjeździe taki deszczyk to miły czynnik chłodzący. Piotrek zaczyna marudzić, że przez te podjazdy jedziemy wolno i nie zdążymy przejechać założonych 104 km. Oczywiście jest to moja wina, bo proponując jazdę w rejonie górskim zapomniałam uprzedzić, że teren jest tu trochę pofalowany ;)
Wreszcie docieramy do drewnianego kościoła Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny w Juszczynie Średniej. Zbudowano go w latach 1924-27. Wnętrze jest obite deskami i pomalowane na ciemny kolor. Wyposażenie ma charakter neogotycki. Możemy je podziwiać i sfotografować przez szybę w wewnętrznych drzwiach.
Jest już pora obiadowa, ale w okolicy na próżno szukać jakiejś restauracji. Uzupełniamy zatem zapas suchego prowiantu i napojów w wiejskim sklepiku. Padający deszcz, znaczne obniżenie się temperatury i pęd powietrza w czasie długiego zjazdu do Cięciny sprawiają, że zaczynam tęsknić za beztrosko pozostawionymi w domu nogawkami.
Naszym celem jest kościół Świętej Katarzyny Aleksandryjskiej w Cięcinie. Obecny kościół w swej najstarszej części wzniesiony został w 1542 roku. Aż do roku 1789 funkcjonował jako filia kościoła parafialnego w Radziechowach. W późniejszych latach dobudowano nową zakrystię i skarbiec-oratorium, wydłużono nawę i przesunięto wieżę ku zachodowi. Zbudowano także nowy babiniec i nową wieżyczkę na sygnaturkę. W 1896 roku Antoni Stopka – artysta z Makowa Podhalańskiego, wykonał malarstwo ścienne i stropowe. Wyposażenie wnętrza jest barokowe. Znajdują się w nim liczne ołtarze. Ołtarzem głównym jest ołtarz św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Nieznane jest jego pochodzenie, autorstwo wykonania, ani też fundacja.
Do domu wracamy przez Radziechowy. Deszcz przestał padać, nad nami świeci słońce, zrobiło się niemal upalnie, ale burzowe chmury wciąż krążą po niebie i straszą. Jedne zostały daleko za nami, inne pojawiły się gdzieś nad Bielskiem. Znów loteria – zleje nas czy nie?
Bardzo lubię drogę z Radziechów do Buczkowic. Wytyczono tu czerwony szlak rowerowy. Są zjazdy i podjazdy, mało aut, a przede wszystkim rozległe, piękne widoki. Można tu spotkać wielu bikerów. Piotrkowi też się podoba i przestał narzekać, że nie jest płasko :)
Kiedy docieramy do Łodygowic okazuje się, że po raz pierwszy mamy okazję zajrzeć do wnętrza opisywanego już przez nas wcześniej na BS drewnianego kościoła pw. św. Szymona i św. Judy Tadeusza. Szczęście najwyraźniej nam dziś sprzyja :)
Z Łodygowic wracamy wzdłuż kaskady Soły. Ruch samochodowy w dalszym ciągu jest duży, a droga wąska. Czasem mam wrażenie, że auta nieomal ocierają się o mój rower. W dodatku wiatr postanowił spłatać nam psikusa i wieje prosto w twarz. Brr, jak zimno! Na rozgrzewkę wstępujemy na lody w Porąbce. Radzieccy uczeni już dawno udowodnili, że lody jako posiłek kaloryczny, wcale nie chłodzą tylko rozgrzewają ;)
Piotrek na bieżąco śledzi wskazania licznika i zamiast kierować się w stronę ciepłego domu, robimy jeszcze pętelkę przez Bujaków. W końcu licznik pokazuje upragnione 104 km, a zarazem pierwszy tegoroczny Piotrkowy tysiączek. Będzie co świętować :)
Plany były inne. Mieliśmy objechać Jezioro Rożnowskie dookoła. Piotrek bez cienia litości robi mi pobudkę tuż po czwartej rano. Kawa, śniadanie, pakujemy rowery na bagażnik i ruszamy. Zgodnie z planem dojeżdżamy do Tęgoborza. Zatrzymujemy się na parkingu, rozglądamy i na widok pędzących drogą nr 75 wielkich stad tirów zmieniamy plany. Nie mamy zamiaru robić slalomu między nimi.
Objeżdżamy jezioro autem i ostatecznie na miejsce startu wybieramy Lipie. Błąd. Jestem niewyspana, zmęczona przedświątecznymi porządkami, a zamiast powoli się rozkręcać zaczynamy od ostrego podjazdu. To się po prostu musi zemścić. Nogi zamiast podawać, nadają że chciałyby na leżak, najlepiej razem z resztą ciała. Serducho rytmicznie tłucze mi do głowy: „dziewiętnasty, siedemnasta”, dając do zrozumienia, że skoro tak niewiele dni pozostało do zaplanowanej wizyty u kardiologa, to fajnie byłoby do tego czasu dożyć.
A jednak… Kiedy wreszcie przed nami rozpościera się panorama Jeziora Rożnowskiego, serducho się uspokaja, nogi przestają narzekać, robi się błogo. Chciałoby się tu siedzieć godzinami, chłonąć widok, cieszyć ciepłem słońca i pieszczotą wiatru.
Jezioro Rożnowskie jest sztucznym zbiornikiem wodnym. Powstało w wyniku spiętrzenia wód Dunajca tworzącego na tym odcinku przełom, który od zachodu ograniczony jest Pasmem Łososińskim Beskidu Wyspowego, natomiast od wschodu wzniesieniami Pogórza Ciężkowickiego. Jezioro, zarysem przypominające nieregularne "S", liczy od 18 do 20 km długości, zależnie od stanu wody oraz średnio 1 km szerokości. Tylko w niektórych miejscach szerokość osiąga 2 km. Głębokość zbiornika zmienia się również w zależności od stanu wody - koło zapory wynosi około 30 m, ale w południowej części przy niskich stanach wody tworzą się płycizny i muliska.
Oczarowani pięknem przyrody, wyciszeni, postanawiamy odpuścić sobie dłuższą jazdę na rzecz zwiedzania i delektowania się widokami. Zjeżdżamy nad jezioro i kierujemy się w kierunku Rożnowa. Nagle zauważamy Drogę Krzyżową poprowadzoną na szczyt wzniesienia, którym właśnie jedziemy. O tej godzinie nie ma tu jeszcze ludzi. Robimy fotki, potem chwila zamyślenia i ruszamy dalej.
Z wysokiego brzegu dumnie przeglądają się w toni jeziora ruiny gotyckiego zamku Gryfitów. Chwilę krążę wśród ruin zastanawiając się jak zdziwiliby się niegdysiejszy mieszkańcy zamku, widząc jezioro tam, gdzie w ich czasach płynęła rzeka.
Nieopodal zamku, na stoku wzgórza, stoi drewniany kościół pw. Św. Wojciecha, ufundowany w 1661 r. przez Jana Wielopolskiego. Nie ma wieży, a tylko sygnaturkę wyrastającą pośrodku korpusu. Skrzydła głównego ołtarza stoją rozmontowane na posadzce – na ich miejscu znajduje się rzeźbiona w drewnie, nieco ludowa w charakterze grupa Ukrzyżowania. W bocznym ołtarzu przechowywany jest słynący łaskami, wyzłocony obraz Matki Boskiej, niegdyś podobno wiszący w kaplicy zamkowej Zawiszy Czarnego.
W Rożnowie czeka na nas kolejna atrakcja, którą jest renesansowa fortyfikacja obronna. Tu zatrzymujemy się na dłużej. Na zmianę zwiedzamy (ktoś musi przecież pilnować rowerów). Piotrek tylko główną część obiektu, ja zapuszczam się jeszcze do lochów. Są puste, jeśli nie liczyć kilku puszek po piwie i sterty śmieci.
Jeszcze tylko rzut oka na stojący w pobliżu klasycystyczny dwór Stadnickich. We wnętrzu znajdują się ponoć ciekawe malowidła, niestety niedostępne, albowiem dwór jest teraz własnością prywatną.
Przekraczamy Dunajec i jedziemy szutrową drogą wzdłuż jego brzegu. Od czasu do czasu przejeżdża jakieś auto wzbijając w powietrze tumany pyłu. Po każdym takim przejeździe coraz bardziej przypominamy żywe pomniki.
Kolejny most, tym razem przez Łososinę i znajdujemy się na ruchliwej krajówce. Niestety, musimy przejechać nią kilka kilometrów, by dotrzeć do kolejnej atrakcji – zamku Tropsztyn.
Historia zamku jest niezwykle ciekawa, związana m.in. ze skarbem Inków. Odbudowany na wzór XIV-wieczny zamek można zwiedzać. Niestety tylko w lipcu i sierpniu. Nasze rozczarowanie jest wielkie!
Wracamy na prawy brzeg Dunajca. Tym razem promem. O dziwo – darmowym. To rekompensata za utrudnienia w ruchu spowodowane remontami mostów. W tym miejscu zaczyna się Jezioro Czchowskie – kolejny zbiornik retencyjny na Dunajcu.
Jesteśmy w Tropiu. Znajduje się tu kościół pw. śś. Andrzeja Świerada i Benedykta, należący do najstarszych w tej części Polski. Prawdopodobnie ufundował go w 1045 roku Kazimierz Odnowiciel, a legenda i niektóre zapisy wspominają konsekrację dokonaną w 1073 r. przez bp. Stanisława ze Szczepanowa, męczennika. Kościół pierwotnie był jednonawową świątynią z zamkniętym prezbiterium, orientowaną, postawioną z ciosów piaskowca. W XIII wieku od północy dobudowano zakrystię. Dziś z tamtej budowli pozostały wzniesione z ciosów mury prezbiterium, północnej ściany nawy (oraz relikty w ścianie zachodniej. XIV- i XVII wieczne upiększenia i rozbudowy znacznie zmieniły bryłę kościoła - m.in. dobudowane od północy pomieszczenia, kruchta i kaplica.
Odpoczywamy chwilę na kościelnym placu i ruszamy w dalszą drogę. Jadę pierwsza. Idąca z przeciwka zakonnica, zamiast odpowiedzieć na „szczęść Boże” pyta: „to kolega?”, odpowiadam „to mój mąż”, „… a to właśnie się przewrócił…” Zatrzymuję się, odwracam. Piotrek stoi obok roweru, ogląda najpierw siebie, potem rower. Po chwili wsiada i dogania mnie. Na równej drodze, jadąc z prędkością 10 km/godz. zaliczył OTB. Na szczęście nic poważnego mu się nie stało, ale skóra zdarta, a żebra stłuczone.
Zastanawiamy się nad przyczyną wypadku. Moją pierwszą wersją było, że to święci pustelnicy ukarali Piotrka w ten sposób za palenie papierochów. Teraz jednak myślę, że oni po prostu upominali się o kasę. Żeby zwiedzić kościół należy za 10 zł od osoby wypożyczyć nagranie magnetofonowe o historii zabytku. Podobno tropiański proboszcz w kwestii ceny nie odpuszcza nawet małym dzieciom. Nie wiedzieliśmy o tym, nikt nam nagrania nie proponował i kościół zobaczyliśmy za darmo. Czemu jednak tylko Piotrek został tak brutalnie potraktowany?
Został nam do zobaczenia jeszcze jeden drewniany kościółek pw. Podwyższenia Krzyża Świętego w Podolu. Dojeżdżamy do niego zbyt późno. W kościele i przed nim stoją tłumy modlących się ludzi. Zwiedzanie wnętrza i robienie fotek musimy sobie odpuścić.
Wracamy. Jeszcze tylko zjazd nad jezioro, na cypel położony naprzeciw Wyspy Grodzisko, zwanej też Małpia Wyspą. Woda w jeziorze jest mulista, na brzegu leżą tony śmieci. Nie chcę, żeby to był ostatni obraz z tak ciekawej wycieczki rowerowej. W Lipiach schodzę więc nad wijący się dnem jaru strumień. Woda cicho szumi na omszonych głazach, jak potok płynie czas…