Przegapiłam Święta. Nie domowe wprawdzie, ale bikestatowe. Miałam szczery zamiar usiąść wygodnie w fotelu i wysłać Wam wszystkim życzenia. Usiąść – jak tylko posprzątam, ugotuję, upiekę, podam na stół, nakarmię rodzinę. No i wreszcie usiadłam, szkoda tylko, że w międzyczasie Święta minęły :(
Będę potępiona. Za głęboką niechęć, którą czuję do pedałowania po wciąż tych samych asfaltowych drogach. Za desperackie pożądanie nowych wrażeń i nowych widoków. Za zdradę roweru i zadeptywanie gór z buta. Za wstawienie wpisu zerowego. A jednak… niech tak się stanie.
I znów Piotrek zrobił wpis jako pierwszy. Nie mam z nim szans. Ja pracuję przed południem, on po i gdy zasiadam przed komputerem, nie mam już wielkiego wyboru. Opisał wszystko – stan jurajskich szlaków, historię zamku Bąkowiec w Morsku, nawet nocne hałasy na campingu ;)
Pozostaje mi tylko usprawiedliwić się, dlaczego wbrew wszelkim zasadom, oprócz rowerowych, wstawiam w tym wpisie także zdjęcia z pieszej wycieczki. Otóż Góra Zborów i widok z niej, są tak zniewalająco piękne, że chciałabym zachęcić wszystkich do zobaczenia ich na własne oczy. Jest to teren rezerwatu i wjazd rowerem jest zabroniony. Trzeba z buta. W Podlesicach, u podnóża Góry Zborów, jest camping o dobrym standardzie, stanowiący świetną bazę wypadową do wycieczek po Jurze.
Ach, prawda, mogę jeszcze przytoczyć kilka legend. Na przykład tą - dawno, dawno temu na zamku w Morsku mieszkał możny pan, który miał niezwykle piękną córkę. Pewnego dnia poznała ona przystojnego, choć ubogiego młodzieńca. Młodzi od razu się w sobie zakochali. Nie podobało się to ojcu, który chciał wydać dziewczynę za kogoś majętnego, żeby powiększyć swoje bogactwa. Z natury okrutny, srogo postąpił z nieposłuszną córką. Wtrącił ją do głębokiego lochu. Zanim się opamiętał, dziewczyna zmarła z głodu i pragnienia.
Młodzieniec postanowił pomścić straszną śmierć ukochanej. Zwołał zbrojną drużynę i wraz z nią uderzył na zamek. Niedostępne mury i potężne baszty wydawały się nie do zdobycia. Na pomoc przyszła jednak natura, gromy zaczęły uderzać na zamek obracając go w gruzy. Wszyscy obrońcy twierdzy zginęli, a ojca dziewczyny powieszono. Dziś z zamku pozostały ruiny, na których w księżycowe noce pojawia się czarna postać ukaranego ojca. Postać rozwiewa się dopiero wtedy, gdy z wnętrza ruin płynie cichy, ale słyszalny płacz nieszczęsnej córki.
Według innej legendy zamek w Morsku zbudowali rozbójnicy - bracia Morscy. Zamek stanowił doskonały punkt wypadowy na przejeżdżające w pobliżu karawany kupieckie i na pobliskie wsie. Wszystkie łupy Morscy gromadzili w zamku. Jednego razu rozbójnicy porwali ukochaną jakiemuś rycerzowi osiadłemu w okolicy. Ten, chcąc odbić dziewczynę, zgromadził zbrojny zastęp. Na swą bazę wybrał Okiennik Duży, który znacznie umocnił. Tam szkolił swoją drużynę. Wreszcie pewnego dnia przystąpił do oblężenia zamku, zdobył go i zniszczył do szczętu.
Niezwykle pouczająca jest legenda o owczarzu z Podlesic. Posiadał on wielką, magiczną moc i cieszył się sławą w całej okolicy. Posiadał zaczarowane skrzypce, które grały same. Grały tak głośno, jakby cała orkiestra przygrywała do polek i oberków. Gdy jakaś zarozumiała panna odmówiła tańca kawalerowi, a spostrzegł to owczarz, to jednym pstryknięciem palców sprawiał, że z dziewczyny spadało całe okrycie. Legenda nie mówi, co robił kawalerom przydeptującym pannom palce w tańcu ;)
Wyjazd na Jurę planowaliśmy z Piotrkiem od dawna, czekaliśmy jednak, aż jesień przystroi ją bajecznymi kolorami. Wreszcie „nadejszła wiekopomna chwiła” i rozradowani błękitem nieba i cudownie grzejącym słońcem wyruszyliśmy na szlak jurajskich zamków.
Na Jurze wytyczonych jest mnóstwo ścieżek rowerowych. Część prowadzi bocznymi drogami asfaltowymi, część uroczymi szutrówkami, a część po piachu, na którym dobrze czułyby się chyba tylko wielbłądy. Wprawdzie upodabniam się do nich powoli, obrastając w tłuszcz (wielbłąd ma go w garbie, a ja w…., no nieistotne!), ale do całkowitej przemiany jeszcze nie doszło i stanowczo wolę poruszać się po czymś, w czym się nie zapadam.
Jurajską klasykę zamków stanowi duet Bobolice-Mirów. Jeden odbudowany, drugi pozostający w ruinie. O ich historii napisał wyczerpująco Piotrek, mnie zatem pozostało tylko dodać romantyczną legendę.
Dawno, dawno temu właścicielami obu zamków byli dwaj bracia bliźniacy. Łączyła braci głęboka więź. Nie mieli przed sobą żadnych tajemnic i większość ważnych decyzji podejmowali wspólnie. Jeden dla drugiego w ogień by skoczył. W tajemnicy połączyli swe zamki podziemnym przejściem, w którym często się spotykali. Pewnego dnia weszli w posiadanie ogromnych skarbów i ukryli je w podziemnym przejściu, a na straży postawili straszliwą czarownicę.
Pewnego razu z jednej z wypraw wojennych, pan na Bobolicach przywiózł brankę, pannę z wysokiego rodu, w której zakochał się bez pamięci i zabrał ją z sobą do domu. Dziewczyna była niepospolitej urody. Gdy ją ujrzał brat bliźniak, też zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Właściciel Bobolic szybko zorientował się w sytuacji. Poczuł straszliwą zazdrość i postanowił ukryć dziewczynę, by mieć ją tylko dla siebie. Zamknął ja w podziemnym lochu i nakazał czarownicy, by jej bacznie strzegła. Zapomniał jednak o tym, że od czasu do czasu czarownica latała na miotle na sabaty na Łysej Górze. W tym czasie brat z Mirowa zakradał się do podziemi i z czasem zjednał sobie przychylność dziewczyny.
Czarownica odlatując zostawiała na straży swego psa, czarnego wilczura bardziej przypominającego diabła niż przyjaciela człowieka. Otóż pies ten ujadał niestrudzenie za każdym razem, gdy brat z Mirowa odwiedzał ukochaną. Hałas musiał być wielki, skoro zaintrygowany brat z Bobolic udał się wreszcie któregoś dnia, by sprawdzić co się dzieje w podziemnym przejściu. Zastał parę kochanków w czułym uścisku. Wiedziony strasznym gniewem dobył miecza i ugodził nim śmiertelnie swego brata. W tej samej chwili z nieba spadł piorun i raził śmiertelnie bratobójcę.
Nieszczęsna dziewczyna podobno wciąż przebywa w podziemiach, razem ze skarbami. Nadal pilnuje jej czarownica i pies. A gdy czarownica leci na sabat, na wieży zamkowej pojawia się postać kobiety w bieli, stojącej nieruchomo, zapatrzonej w dal...
Z Mirowa pojechaliśmy do Złotego Potoku, zobaczyć coś bliższego naszym czasom, czyli pałac Raczyńskich. Pałac ów zbudowano w stylu pseudoklasycystycznym z elementami neorenesansowymi. Dziś w pałacu znajduje się siedziba Zespołu Jurajskich Parków Krajobrazowych z wystawą przyrodniczą. Przed budynkiem znajduje się piękny staw o nazwie Irydion.
Obok pałacu znajduje się klasyczny murowany dworek Krasińskich. W 1857 roku mieszkał i tworzył w nim Zygmunt Krasiński. Obecnie mieści się tu Muzeum Krasińskich jako siedziba Oddziału Muzeum Częstochowskiego z wystawą poświęconą poecie. Organizuje się tu także wystawy prac okolicznych artystów.
Obiad zjedliśmy w Janowie. Przydrożna pizzeria zaskoczyła nas dużym wyborem potraw. Dawno już nie jadłam tak pysznych pierogów. Piotrek, jak zwykle, zamówił coś bardziej konkretnego i też był zachwycony smakiem :)
Najważniejszym wydarzeniem dnia było, umówione wcześniej, spotkanie z Anwi i Krzarą. Na miejsce spotkania gospodarze wybrali uroczą Aleję Klonów w Złotym Potoku.
Pomimo, iż Krzysiek desperacko pędzi z jednych zawodów na drugie, znaleźli wolne popołudnie, żeby pokazać nam jurajskie atrakcje i poprowadzić uroczymi leśnymi ścieżkami. Wspólnie zaglądaliśmy do tajemniczych jaskiń, podziwialiśmy skały o fantazyjnych kształtach, piliśmy krystaliczną wodę ze źródeł i słuchali miejscowych legend.
Dawno, dawno temu rycerz Bartosz Odrowąż zaprosił słynnego czarodzieja krakowskiego Pana Twardowskiego, aby ten przysporzył mu złota i skarbów. Jednym skinieniem Twardowskiego wypływający na zamku potok zaczął błyszczeć od grudek złota. Odrowąż nie krył zdziwienia i krzyknął - Złoty Potok. Stąd podobno wzięła się nazwa miejscowości. Za ten czyn Twardowski życzył sobie tyle wina ile zdoła wypić, ale że miał tęgą głowę na zamku zabrakło trunku. Postanowił tedy dokończyć uczty w pobliskiej czerwonej karczmie, która zwała się Rzymem. Na to tylko czekał diabeł z którym Twardowski podpisał cyrograf.
Kiedy Twardowski zorientował się jaki popełnił błąd, wybiegł z karczmy, chwycił koguta, mocą czarów go powiększył i zaczął na nim uciekać w kierunku Siedlca. Diabeł skoczył za nim wypatrując go miedzy skałami. W pewnym momencie był tak blisko, że przed Twardowskim otwarły się bramy piekła, a piekielny ogień wypalił kawałek ziemi zamieniając ją w pustynię. Tak powstała Pustynia Siedlecka, a miejsce przy skale na której stał diabeł nazwano Piekłem.
Diabeł pewny zwycięstwa, obserwując przerażenie Twardowskiego, przysiadł na pobliskim wzniesieniu i cieszył się popierdując ze śmiechu. Tak też wypierdział dziurę w ziemi zwaną Jaskinią na Dupce, a pudla, który go obszczekiwał zamienił w skalny ostaniec. Twardowski zorientował się, że nie da rady ujść przeznaczeniu, spiął się ostrogami koguta, a ten odbijając się od jednej ze skał wybił w niej dziurę i poszybował na księżyc. Skała dlatego zwie się Bramą Twardowskiego, a na zwieńczeniu posiada trzy zagłębienia od pazurów koguta.
Diabeł zaś zaskoczony wspiął się na pobliską skałę, aby zobaczyć gdzie poszybował Twardowski, a że skała miała głębokie szczeliny, diabeł wpadł do środka i bardzo się potłukł. gdy wdrapał się ponownie, wyczarował na szczycie wiszące mosty, aby nie spaść z powrotem. Do dziś skały nazywają się Diabelskie Mosty i odstraszają swoim wyglądem.
Wściekły diabeł za niedotrzymanie umowy odebrał Twardowskiemu jego moc i w tym samym momencie, wyczarowane przez Twardowskiego w Złotym Potoku skarby i złoto zapadły sie pod ziemię razem ze złotodajnym źródłem i potokiem, obracając zamek ostrężnicki w ruinę. Od tego czasu Źródła zdarzeń miały wypływać tylko diabelską mocą w złych czasach, wróżąc nieszczęścia. Złoty Potok aby ominąć diabelskie przekleństwo wypłynął w innym miejscu Źródłami Zygmunta i Elżbiety. Żeby zmylić diabła, wiercił między skałami i zmienił nazwę na Wiercicę.
Miłe chwile uciekają zawsze zbyt szybko. Słońce zaczęło powoli chylić się ku zachodowi i przyszła pora pożegnać się z naszymi uroczymi przewodnikami. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się tylko na chwilę w Żarkach, żeby zobaczyć zabytkowy kirkut.
Iwonko, Krzysiu, serdecznie dziękujemy za wspólnie spędzone chwile i pokazanie nam mnóstwa atrakcji. Mam nadzieję na kolejne spotkanie. Jesień w górach jest piękna. Zapraszamy w Beskidy :)
W ubiegłym tygodniu, na zlocie caravaningowym poznaliśmy Janusza z Krakowa i omamiliśmy go do tego stopnia, że zapisał się na Bikestats pod dźwięcznie brzmiącym nickiem Jasiep46. Dziś znów mieliśmy okazję z nim pojeździć, tym razem po naszych okolicach. Czyżby intuicyjnie odgadł, ze chciałabym wypromować Kobiernice na centrum rowerowego świata? :)
Pomyśleliśmy z Piotrkiem, że Janusz powinien koniecznie zaliczyć Kaskadę i nie mam tu na myśli kobiernickiej knajpy o tej nazwie, a Kaskadę Soły, jako iż jest ona malownicza nadzwyczaj. W każdym razie nam się podoba.
Ci, którzy tu bywają, wiedzą, że zgodnie z ustalonym rytuałem zobaczyć trzeba koniecznie zaporę w Porąbce, przejechać przez most w Międzybrodziu Żywieckim, zrobić z niego fotkę, pogapić się na szybowce, a potem jechać na zaporę do Tresnej.
Posiedzieliśmy chwilę w Tresnej i pojechaliśmy w stronę Zadziela, żeby popatrzeć na zaporę i Jezioro Żywieckie z innej perspektywy. W tak piękny dzień, jak dzisiaj, wszystko wydaje się człowiekowi piękne i nawet „Żywiec” smakuje prawie jak „Kasztelan” (ze szczególnym naciskiem na słowo prawie, bo jak wiadomo…)
W drodze powrotnej zjechaliśmy na chwilę nad Jezioro Międzybrodzkie, chcieliśmy bowiem zbadać, czy na którymś z tutejszym campingów dałoby się zorganizować zlot caravaningu. Na jednym i owszem tak, drugi został stworzony do wyższych celów, niż zarabianie kasy, więc odmówili.
Najfajniejszą rzeczą, która nam się w Międzybrodziu przydarzyła, było nieoczekiwane spotkanie z Krzychem60. Krzychu jechał ponoć za nami od Czernichowa, wprawiając Janusza w osłupienie, dlaczego facet na takiej rączej kolarce potulnie się za nami wlecze. Pointegrowaliśmy się chwilę nad jeziorem, po czym Krzychu pomknął gdzieś jak strzała, a my poturlaliśmy się do domu na namiastkę obiadu.
Przełknęliśmy go szybko, żeby nie spóźnić się na pokazy ratownictwa drogowego i medycznego w wykonaniu strażaków OSP Kobiernice. Nasi strażacy są przedmiotem powszechnej dumy mieszkańców. Jest to jedna z najlepszych drużyn w województwie, o czym dobitnie świadczy wygrywanie przez nich licznych konkursów sprawnościowych. Dzisiejszy pokaz to tylko zabawa, ale Kobiernice leżą przy bardzo ruchliwej drodze do Żywca i niejeden kierowca zawdzięcza zdrowie, a może i życie takim szybkim i sprawnym działaniom.
Na rower wsiadłam dopiero po południu, w dodatku nie miałam pojęcia, gdzie właściwie chcę jechać. Wiedziałam tylko, że po ciężkim tygodniu w pracy potrzebuję ciszy, spokoju i pięknych widoków. Postanowiłam zatem pojeździć po najbliższej okolicy na chybił trafił, tzn. jak poczuję impuls żeby gdzieś skręcić, to skręcę.
Pierwszy impuls był dość korzystny – z uroczych uliczek w Międzybrodziu Bialskim co chwila rozpościerał się widok na jezioro. Napotkana koza radziła mi wprawdzie, że lepiej jest go podziwiać leżąc i żując trawę, ale nie dałam się namówić. To był chyba błąd!
Kolejny impuls poczułam na widok leśnej drogi. Ta niestety szybko zmieniła się w stromą ścieżkę, zmuszając mnie do uprawiania nordic bikingu -tzn. marszu z podpieraniem się rowerem. Marsz nie był chyba wystarczająco szybki, w każdym razie komarzyce za mną nadążały.
Osłabiona upływem krwi udałam się nad jezioro i tam długo dochodziłam do siebie, gapiąc się na majestatycznie sunącą po falach żaglówkę i tęskniąc za latem, którego nie było.
Woda ma w sobie coś magicznego, jej widok uspokaja, a każdym razie powinien. Nie czułam się jednak dostatecznie uspokojona, już nawet zaczynałam się tym martwić, gdy nagle i niepodziewanie poczułam kolejny impuls. W głowie zaświtała mi genialna myśl, że jak bym tak wyjechała dostatecznie wysoko, to bym nad jeziorem zdobyła wielką przewagę i wtedy musiałoby wykonać to, co do niego należy, to znaczy uspokoić moje skołatane nerwy.
Od ulicy o nazwie ‘Nowy Świat” można się wiele spodziewać. Zaczęłam zatem mozolnie piąć się pod górę. Z każdą chwilą coraz wyraźniej czułam, że Kajmanowa teoria mówiąca, iż starsze panie bez wysiłku pokonują podjazdy korzystając z rezerw energetycznych tkwiących w cellulicie, nie jest jednak słuszna.
No nie, ulica zawiodła mnie na całej linii, bezczelnie skończyła się w lesie, a widoku, na który tak bardzo liczyłam, nie udało mi się zobaczyć. Chyba się na nią obrażę i więcej tam nie pojadę ;)
Po powrocie do domu i zgraniu trasy okazało się, że wg dżipsa pokonałam ją całą w 34 sekundy. No to nie mam powodu do martwienia się słabą kondycją, zdecydowanie jestem the best :D
Któż nie zna tej piosenki? W każdym z nas chyba tkwi tęsknota do wolności, nieodkrytych dróg, śpiewów przy ognisku… Dlatego od wielu, wielu lat, zamiast korzystać z usług ekskluzywnych biur podróży, które wywożą turystów do pięciogwiazdkowych hoteli w Egipcie, zapewniają im rozrywkę w postaci zjadania i wypijania all, co tylko jest inclusive, spacerów dookoła hotelowego basenu, rewii mody przy każdym posiłku, a na zakończenie niespodziankę w postaci nieopłaconych biletów powrotnych na samolot, wybieramy podróże z ciasnym, ale własnym domkiem.
Innymi słowy, jesteśmy z Piotrkiem fanatycznymi wielbicielami caravaningu. Dotychczas byliśmy fanatykami niezorganizowanymi, ostatnio wszakże poczuliśmy gwałtowną potrzebę zamanifestowania przynależności do grupy podobnych nam włóczykijów i powsinogów oraz pełnego zintegrowania się z wyżej wymienionymi. Udaliśmy się zatem na zlot caravaningowy nad Zalew Brodzki. Opowiedzieć bym o tym nie mogła, bo straciłam głos od śpiewania przez dwie noce przy ognisku, ale napisać mogę – było super!
Statystycznie rzecz biorąc w każdym zbiorowisku ludzkim powinien się trafić pewien procent rowerzystów. Procenty owe stanowiliśmy my oraz Janusz z Krakowa. Na wieść o tym, że prowadzimy blogi rowerowe omal nas nie wycałował. Omal, bo jak mi się przyjrzał, to zaraz wytrzeźwiał i zrezygnował. Zintegrowaliśmy się jednak rowerowo, w czasie wspólnej wycieczki do Wąchocka.
Wąchock i jego sołtys od lat są obiektami żartów. Wszystko to są straszliwe kalumnie. Ot, na przykład taka: „Dlaczego w nocy do Wąchocka nie można niczym dojechać? - Bo zwijają asfalt na noc. - Dlaczego sołtys zwija asfalt na noc? - Żeby kury nie rozdziobały...” A przecież sołtys zwinął asfalt na dobre, nie tylko na noc i nie z powodu kur, a rowerzystów, żeby im ładne trasy w terenie porobić!
Prawda, że piękna trasa? Urocze jeziorko, szumiący las… i wcale nie trzeba cały czas jechać po szutrze. Są też fragmenty drogi brukowane różnorodnych kształtów kamieniami, zapewniającymi radosne podrygiwanie w czasie jazdy. Jest miękki piach, zachęcający, by choć na chwilę zejść z roweru, odnaleźć w sobie dziecko, którym kiedyś byliśmy i radośnie stawiać babki z piasku.
Tam, gdzie kończy się władztwo wąchockiego sołtysa, kończy się też piękno i romantyzm bliskiego kontaktu z naturą, a zaczyna proza życia, czyli asfalt. Nie mogliśmy jednak nim wzgardzić, jakoś trzeba było wrócić na camping ;)