Przez ostatnie dni było mi smutno i źle. Dręczyła mnie koszmarna grypa, a świat był szary i zalany wodą. Dziś, gdy wychodziłam do pracy, zobaczyłam taki oto widok i znów zachciało mi się żyć :)
Od samego rana Piotrek mnie molestował, żeby jechać do Czech. Jego plan był taki, żeby zajechać samochodem do Cieszyna, a stamtąd rowerami do Karviny i Orłowej.
Jakiś psotny aniołek odpowiadający za pogodę postanowił zrobić nam psikusa. Rozgonił na chwilę chmury, dając nadzieję na pogodny dzień, ale ledwo wyjechaliśmy kawałek poza miasto, odkręcił wszystkie krany z wodą :( Strugi deszczu lały się z nieba, przejeżdżające auta zamieniały kałuże na drodze w fontanny. Moja radość z nieprzemakalnych butów okazała się nieuzasadniona, albowiem woda spłynęła mi po rowerowych spodniach na skarpetki, a ten nasiąkły jak gąbka :(
Umartwianie się nie jest moją ulubioną rozrywką, namówiłam zatem Piotrka na odwrót ;) Kiedy wróciliśmy do Kobiernic znów się rozpogodziło, a złośliwy aniołek śmiał się głośno, patrząc jak usiłuję się rozgrzać owinięta w dwa koce.
Dopiero późnym popołudniem przestało padać. Piotrek wyciągnął mnie na krótką przejażdżkę do Kęt. Pokręciliśmy się trochę po parku, zajrzeliśmy nad Sołę i na rynek. Źle się czułam, bolały mnie jakieś podroby i zamiast cykać romantyczne fotki o zachodzie słońca wróciliśmy do domu :(
9 sierpnia mój syn Marcin wyruszył na wyprawę do Hiszpanii. Dzisiaj dostałam sms-a, że jest w miejscowości St. Gaudens we Francji i do oceanu zostało mu jeszcze 220 km. Jedzie się ciężko, bo temperatura w słońcu dochodzi do 50 stopni. Chłopcy mają wykupiony bilet powrotny na 6 września z Barcelony i znad oceanu muszą tam jeszcze dotrzeć. Trzymam za niego kciuki i ciągle analizuję mapy :)
Do pracy powinno się jeździć tylko w czasie deszczu. Smutno jest siedzieć przed ekranem komputera i tworzyć nikomu niepotrzebne papiery gdy za oknem świeci słońce :(
Przejeżdżając przez Witkowice zauważyliśmy tłumy ludzi pod remizą. Odbywały się tam właśnie dożynki powiatowe. Przez chwilę posłuchaliśmy zawodzenia chóru gospodyń wiejskich, ale bez znieczulenia trudno to było wytrzymać ;P
Po prawie tygodniu wspólnego kręcenia przyszła chwila pożegnania. Urlop Jacka się kończył, a chciał jeszcze odwiedzić Monikę. Postanowiliśmy z Piotrkiem odprowadzić naszego gościa do Oświęcimia i tam przekazać pod opiekę Józka, który będzie przewodnikiem w drodze do Łośnia.
Z Kobiernic do Oświęcimia można łatwo trafić, jadąc drogą nr 948. Dla rowerzystów jest to jednak próba samobójcza, ze względu na wyjątkowe natężenie ruchu samochodowego. Na szczęście w tej okolicy znamy wszystkie boczne drogi i zadbaliśmy o to, by podróż była bezpieczna :)
Po rozdzierającym serca pożegnaniu postanowiliśmy wrócić do domu inną trasą, biegnącą wśród pagórków, pól i stawów. Wokół widać już coraz więcej oznak jesieni. Na szczęście za rok znów będą wakacje :)
Po komentarzu k4r3l do integracji tatrzańskiej doszłam do wniosku, że styl moich wpisów jest zbyt przesłodzony ;) Media przyzwyczaiły nas do odbioru wyłącznie złych wiadomości. Cóż robić, spróbuję tym razem nieco udramatyzować ;P
Jacek miał w planie na dziś udział w Bytomskiej Masie Krytycznej. Tymczasem wskutek zawiłych okoliczności losu musiał z niego zrezygnować i niespodziewanie został u nas jeszcze na jeden dzień. Aby sprostać obowiązkom gospodyni gnałam zatem z pracy z taką szybkością, że aż pęd powietrza odrywał płaty rdzy ze „Złomu”.
Na pomoc Piotrka nie mogłam liczyć, bo zatrzymały go w Bielsku sprawy służbowe. Jak tu pogodzić prozaiczną konieczność ugotowania obiadu z rowerowym zabawieniem gościa? Gdy tak myślałam, co by tu zrobić, podszedł do mnie Gero i trącając nosem pokazał na Jacka. Eureka! Wyprowadzimy Jacka do lasu pod pretekstem pojeżdżenia po jego ulubionym terenie i tam zostawimy. Zanim uda mu się trafić z powrotem do domu, obiad będzie ugotowany! Przez mroczne, posępne wąwozy doprowadziliśmy Jacka na wzgórze, gdzie znajdują się ruiny zamku zbójnickiego i tam porzuciliśmy na pastwę losu. Zrozpaczony Jacek długo błądził stromymi ścieżkami, a ja w tym czasie spokojnie mieszałam w garnkach.
Po obiedzie postanowiłam zabrać naszego gościa do Wielkiej Puszczy. Jechaliśmy powoli w górę wzdłuż strumienia, gdy nagle zobaczyłam dwóch bikerów pędzących w przeciwnym kierunku na złamanie karku i usłyszałam głośny krzyk.
A właściwie nie był to krzyk, a okrzyk radości wydany przez spotykających się niespodziewanie przyjaciół. Jednym z owych bikerów okazał się bowiem AdAmUsO, który podobnie jak Jacek bierze udział w maratonach MTB :)
Pośród beskidzkich przełęczy najbardziej ponurą sławą cieszy się Przełęcz Targanicka, zwana inaczej Beskidkiem. Podjazd od strony Wielkiej Puszczy budzi grozę w sercach i nerwowe drżenie mięśni. Dla króla maratończyków są to jednak strachy na Lachy! Nie zważając na stromość podjazdu wspinał się nań z gracją baletnicy. Potem dumnie stał na przełęczy i podziwiał widoki, czekając na mnie, która początkowo pedałowałam z całych sił, rozpaczliwe walcząc o każdy metr, a w końcówce wpychałam swój ciężki wehikuł pod górę :(
Gdy tylko uspokoiło się nieco rozpaczliwe tłuczenie się serca, rozpoczęliśmy długi zjazd do Porąbki. Owiewało nas zimne wieczorne powietrze, a na rękach pojawiła się gęsia skórka. Na szczęście kolejnym odcinkiem trasy był pozwalający nam się nieco rozgrzać podjazd do Kozubnika. Tu jednak znów przeżyliśmy chwile grozy. Między opuszczonymi, zdewastowanymi budynkami kręciły się gromady uzbrojonych mężczyzn. Co chwila słychać było huk strzałów, odbijający się od gór i zwielokrotniany przez echo…
Na szczęście żadnemu z wielbicieli paintball’a nie udało się nas ustrzelić :) Nie chcieliśmy jednak ryzykować zbyt długiego pozostawania na polu walki i rozpoczęliśmy strategiczny odwrót do domu ;)
Do sumy kilometrów i podjazdów dodałam dojazd do pracy.
Kiedy się kogoś lubi, chce się podzielić z nim wszystkim co najlepsze. Piotrek i ja postanowiliśmy zatem podzielić się z naszym miłym gościem – Jackiem najpiękniejszymi widokami w okolicy.
Z drogi, którą jechaliśmy, rozpościerają się piękne widoki na Tatry Zachodnie i Tatry Niskie. Niestety, wielkie, czarne chmurzyska podstępnie usiłowały zasłonić góry. Deszcz wydawał się wisieć w powietrzu.
Gdy już wjechaliśmy w Dolinę Cichą płanetnicy doszli do wniosku, że niczym nie są w stanie nas zniechęcić i zabrali chmury w jakieś inne miejsce, by straszyć kogoś innego. Jechaliśmy zatem powoli pod górkę rozkoszując się pięknem Tatr.
Gdy dotarliśmy do końca Doliny Cichej niebo znów błyskawicznie zasnuło się chmurami i zaczął padać deszcz, który nie pozwolił nam na dłuższe kontemplowanie widoków. Zjechaliśmy kawałek w dół i przeczekaliśmy deszczyk w znajdującej się przy szlaku wiacie.