Nasz miły gość Jacek, niestrudzony dopołudniowymi górskimi szaleństwami w towarzystwie Kuby i Piotrka, po obiadku zapragnął zobaczyć jeszcze jak wygląda Ziemia Oświęcimska.
Tym razem to ja miałam zaszczyt pełnić rolę przewodnika. Zaproponowałam naszą trasę standardową. W Starej Wsi jest ciekawy kościółek i miałam nadzieję że spodoba się on Jackowi, który jest wielbicielem architektury drewnianej.
Ostatnie postoje na sesje zdjęciowe były w Kętach – obok klasztoru franciszkanów i w założonym niedawno parku lipowym. Wycieczka z konieczności musiała być krótka, bo trzeba przecież jeszcze zrobić wpis na BS i wyspać się przed jutrzejszym wypadem w… ale o tym jutro :)
Po wczorajszym lajtowym dniu przyszła pora wyruszyć w góry. Piotrek zaproponował wycieczkę na Przełęcz Kocierską. W podstępny sposób podpuścił Jacka i Kubę by zmierzyli się z podjazdem przez Solisko ;) We czwórkę wyruszyliśmy z Kobiernic, jadąc raz jedną, a raz drugą stroną Soły.
Wszyscy trzej panowie jechali na rowerach górskich, a ja na trekkingu i spowalniałam ich na większości podjazdów. Okazali się jednak prawdziwymi gentlemenami i udawali, że wcale im to nie przeszkadza :)
Doprowadziliśmy Jacka i Kubę do Kocierza Rychwałdzkiego i pokazaliśmy nieznany podjazd na Przełęcz Kocierską. Prowadzi przez Solisko i jest tak stromy, że zamknięto go dla ruchu. Dzielni bikerzy rzucili nań okiem, oznajmili, że to fraszka i zaczęli się wspinać pod górę. A my, jak na parę staruszków przystało, wróciliśmy się i podjechaliśmy na przełęcz tradycyjną drogą od strony Łękawicy.
Na całej trasie nie spotkałam ani jednego szaleńca na trekkingu. Wszyscy wjeżdżają tu góralami albo lekkimi szosówkami. Nic też dziwnego, że Jacek, po pokonaniu wraz z Kubą diabolicznego podjazdu, musiał czekać na nas prawie pół godziny na przełęczy. Kuba niestety miał pilne sprawy do załatwienia i musiał wracać do domu. Na przełęczy podziwiliśmy chwilę widoki i zaczął się sympatyczny zjazd do Andrychowa – po nowym, gładziutkim asfalcie :)
Z Andrychowa jest bardzo blisko do Zagórnika, postanowiliśmy zatem pokazać Jackowi Łupki Wierzchowskie, na mapie oznaczone jako kaskada Rzyczanki. To niezwykle urokliwe i warte odwiedzenia miejsce.
Było pięknie, powoli jednak na niebo zaczęły wypełzać wielkie, czarne chmurzyska, a pomni siły ostatnich burz, woleliśmy nie ryzykować i wrócić do domu.
Po północy odebraliśmy z dworca PKP w Bielsku-Białej Jacka. Z Nowego Sącza jechał do nas 8 godzin przez Kraków i Katowice. Podróż była męcząca, ale po drugim niewidzeniu się tematów do rozmowy było sporo, więc położyliśmy się spać późno. Dziś wstaliśmy trochę niewyspani i zaproponowałam przed obiadem krótką, ale za to malowniczą trasę wzdłuż kaskady Soły.
Piotrek pełnił rolę przewodnika i z zapałem objaśniał Jackowi jak działa system zapór na Sole. Wycieczkę zaczęliśmy od najmniejszego i najmniej efektownego zbiornika wodnego czyli Jeziora Czanieckiego.
Kolejna sesja zdjęciowa miała miejsce na moście w Międzybrodziu Żywieckim. Widać stąd pięknie Żar i szkołę szybowcową. Ten fragment Jeziora Międzybrodzkiego jest szczególnie malowniczy, ze względu na małe, urocze wysepki.
Powietrze robiło się coraz bardziej parne, a na niebie zaczęły pojawiać się ciemne chmurzyska, co wróżyło kolejną burzę. Pognaliśmy zatem główną drogą do domu. Udało nam się dotrzeć bezpiecznie, ale wkrótce rozpętał się kataklizm czyli burza z gradobiciem. W chwili, gdy robię ten wpis, nadal grzmi, a w okolicznych miejscowościach wyją syreny straży pożarnych. Pewnie znowu wylały górskie strumyki :(
Od rana grzmiało i padało. Co chwila wyglądaliśmy przez okno, z nadzieją wypatrując najmniejszego choćby promyka słońca. Najbardziej rozczarowany był Hose. Jechał tyle kilometrów w góry, a one skryły się na chmurami i bronią się przez eksploracją ogniem z nieba :(
Dopiero w godzinach popołudniowych burza ucichła, nie zrażając się więc lekkim deszczem popędziliśmy do Andrychowa, gdzie byliśmy umówieni z k4r3l. Spotkanie nastąpiło szybciej, niż myśleliśmy, bo Kuba czekał na nas już w Roczynach. Zrobił nam wielką i uroczą niespodziankę wręczając znaczki z logo Bikestats. My przekazaliśmy mu naklejki na rower.
Miejsce najwyraźniej się Józkowi spodobało, bo szalał rowerem po nadrzecznych głazach. My oczywiście próbowaliśmy robić fotki, choć warunki oświetleniowe były wyjątkowo niesprzyjające.
Sielankę przerwał odgłos grzmotu. Pora wracać. Hose ma przed sobą długa drogę do domu, a my musimy przyszykować się na przyjazd kolejnego Bikestatowicza – JPBike’a, który już zmierza w naszą stronę.
Kuba, miło było Cię poznać. Dziękujemy za urocze towarzystwo, znaczki i pokazanie nowego skrótu do Zagórnika. Józek, dzięki za uroczy weekend. Następnym razem postaramy się załatwić ładniejszą pogodę ;)
Tydzień temu spotkałam się z Hose w Oświęcimiu. Powiedział wtedy, że tęskni za górami. Zaproponowałam mu przyjazd do Kobiernic i umówiliśmy się na dziś. Hose nie znał bocznej drogi przez Wilamowice, postanowiliśmy zatem z Piotrkiem wyjechać po niego do Rajska.
Ostatnio zadziwiająco wielu Bikestatowiczów boryka się z problemem przesytu trasami znajdującymi się w bezpośredniej bliskości miejsca zamieszkania. Dopadło to i mnie. Kiedy jednak rozmyślałam sobie jaka to teraz nuda i jak pięknie było w czasie urlopu, w głowie zrodził się nagle ciąg skojarzeń: Litwa --> bitwa pod Grunwaldem --> Kopiec Grunwaldzki --> Osiek. Przez Osiek przejeżdżałam wielokrotnie, zawsze jednak zatrzymywałam się tylko koło pałacu Rudzińskich, kopca nigdy nie zlokalizowałam. Eureka! Mam cel :)
Na temat kopca nie znalazłam żadnych szczegółowych informacji. Na mapie Ziemi Oświęcimskiej podana była tylko data jego powstania – rok 1910. Gdy dojechałam na miejsce, o mało co go nie przegapiłam - ma chyba ze 2 metry wysokości ;)
Słońce przygrzewało, postanowiłam zatem stanąć na chwilę gdzieś w cieniu, napić się i coś przegryźć. Stanęłam pod drzewami, obróciłam głowę w lewo i …nie mogłam uwierzyć własnym oczom – drewniany kościółek, którego nigdy jeszcze nie odwiedziłam!
Zaintrygowana, weszłam na kościelny plac. Zobaczyłam tablicę informacyjną. Drewniany, późnogotycki kościół pw. św. Andrzeja pochodzi z I. poł. XVl w. Nawa i prezbiterium otoczone są otwartymi podcieniami. Od czasu wybudowania w 1907 r. nowego murowanego kościoła w Osieku, drewniana świątynia nie jest użytkowana.
Uradowana, że jednak udało mi się odnaleźć coś nowego, wracałam do domu zielonym szlakiem. Jeszcze niedawno odcinek z Osieka do Malca w całości był szutrowy, teraz część drogi wyasfaltowano. Pewnie dlatego, żeby traktorom łatwiej było jeździć ;)
Zawsze bardzo lubiłam ten fragment szlaku, dziś jednak wydał mi się szczególnie piękny. Pokryte glonami stawy błyszczały w promieniach słońca tak, jakby były z płynnego złota.
Na zboczu Żaru znajduje się szkoła szybowcowa i mały samolocik wyciągał co chwilę szybowiec, zataczał koło, lądował i zabierał pod obłoki kolejnego szczęśliwca.
Zahaczyłam jeszcze o Żarnówkę, gdzie dawno już nie byłam. Prawdę mówiąc, nie ma tam specjalnie ładnych widoków i pewnie znów szybko się w to miejsce nie wybiorę.
Bez celu, bocznymi drogami, byle tylko nacieszyć się otwartą przestrzenią i wiatrem na twarzy. W Porąbce postój na tradycyjnego lodzika. Sprzedające je pani nie mogła uwierzyć, że ma tyle gałek włożyć do jednego wafla i ja to wszystko sama zjem ;)
Udało mi się wrócić z pracy na tyle wcześnie, by pożegnać się z Marcinem, który dziś wyruszył z kumplem do Hiszpanii. Przed nimi 3500 km, które planują przejechać w ciągu miesiąca. Dostałam już pierwszego sms-a. Chłopcy nocują w okolicach Żyliny, a jutro mają zamiar dotrzeć do Bratysławy. Szczęśliwej drogi synu :)
Ilonę i Roberta po raz pierwszy zobaczyliśmy ponad rok temu na rynku w Strumieniu. Niestety, nie zamieniliśmy wtedy ani jednego słowa, bo dopiero w domach, przed komputerami, zorientowaliśmy się, że wszyscy mamy konta na Bikestats. Śledziliśmy odtąd wzajemnie swoje blogi, ciągle obiecując sobie, że kiedyś wreszcie razem pokręcimy. No i stało się. Umówiliśmy się na wspólną jazdę w okolicach Skoczowa. Wyruszyliśmy z Piotrkiem wcześnie rano, bacznie przyglądając się niebu, na którym od czasu do czasu pojawiały się groźne chmurzyska.
Korzystając z mapy „Okolice Bielska-Białej” i programu MapSource wytyczyłam trasę. Pierwszym celem był zabytkowy drewniany kościółek w Bielowicku. Zwiedzałam go już wcześniej, ale chciałam żeby zobaczył go również Piotrek, który kocha architekturę drewnianą.
Do Skoczowa dojechaliśmy niemal równocześnie z Iloną i Robertem. Pora była jeszcze wczesna, postanowiliśmy więc zatrzymać się na chwilę na rynku i wzmocnić kawą i lodami.
Okolice Skoczowa są mocno pofałdowane, mnóstwo tu zjazdów i podjazdów, z drogi cały czas rozciąga się widok na Beskidy, co czyni jazdę bardzo atrakcyjną. Zatrzymywaliśmy się od czasu do czasu, by uwiecznić owe widoczki. Zmienna sytuacja na niebie była powodem ustawicznej zgadywanki – zmoczy nas, czy też nie?
Hasłem przewodnim wycieczki była architektura drewniana, a kolejnym celem kościół p.w. św. Rocha w Zamarskach. Jest to jeden z najstarszych zachowanych na Ziemi Cieszyńskiej drewnianych kościółków. Powstał w 1731 r. jako dobudówka do starszej, XVI-wiecznej wieży. Gdy do niego dojeżdżaliśmy rozległ się potężny głos dzwonu, poczuliśmy się odpowiednio przywitani i uhonorowani ;) Zrekompensowało to nieco fakt, że kościół był zamknięty i nie mogliśmy zobaczyć wnętrza.
Kościół w Kończycach Wielkich jest największym drewnianym kościołem na Śląsku Cieszyńskim. Oczywiste więc, że musieliśmy go zobaczyć. Swoją okazałą formę architektoniczną zawdzięcza niecodziennej metodzie jego budowy. Obecny kościół powstał na miejscu dawnej drewnianej świątyni, co jest typowym rozwiązaniem w poszukiwaniu miejsca lokalizacji pod nowe obiekty sakralne. Jednak w tym przypadku poprzedni budynek kościelny nie został rozebrany przed rozpoczęciem budowy nowego kościoła. W trakcie budowy poprzedni kościół znajdował się wewnątrz powstającej nowej, większej konstrukcji drewnianej. W starym budynku odbywały się nabożeństwa, aż do momentu rozbiórki po zadaszeniu nowego kościoła.
Budowę zakończono prawdopodobnie w 1777 roku, ale okazałą wieżę drewnianą ukończono w 1751 roku. Wieża kościelna jest najwyższą konstrukcją drewnianą na terenie Śląska Cieszyńskiego. W 1884 roku Kościół został poddany gruntownemu remontowi i przebudowie. Miedzy innymi zostały rozebrane soboty, a wnętrze świątyni przyozdobiono zachowaną do tej pory polichromią. Z tego samego okresu pochodzą ołtarze wykonane w stylu barokowym. Niestety, mieliśmy pecha i znów nie udało nam się zobaczyć wnętrza :(
W Kończycach Wielkich jest jeszcze jeden wart zobaczenia obiekt – pałac Thunów, który został wzniesiony przez marszałka Księstwa Cieszyńskiego barona Jerzego Fryderyka Wilczka pod koniec XVII wieku. Obecny barokowo-klasyczny francuski kostium pałac zyskał pod koniec XIX wieku. Od 1825 roku stał się rezydencją jednej z linii hrabiów Larischów von Monnichów. W pamięci mieszkańców ziemi cieszyńskiej zapisała się w szczególności ostatnia jego posiadaczka, zmarła w 1957 roku hrabina Gabriela von Thun und Hohenstein, wielka filantropka i fundatorka jednego z pawilonów Szpitala Śląskiego w Cieszynie. Była damą dworu cesarzowej, natomiast jej mąż, hrabia Ferdynand Thun – adiutantem cesarza Franciszka Józefa I. Obecnie w pałacu znajduje się Państwowy Dom Dziecka oraz niewielka izba muzealna poświęcona historii obiektu i rodzinie hrabiny Gabrieli Thun.
Jazda i zwiedzanie nadwątliły nasze zapasy energetyczne, udaliśmy się zatem do restauracji w Kończycach Małych. W necie reklamuje się ona tak: „ …obiekt usytuowany w przepięknym zamku z przełomu XV/XVI w., położony nad malowniczym stawem w otoczeniu zieleni. Obsługa także w języku angielskim…” Fakt, obiekt położony pięknie, jedzenie smaczne, a obsługa dba o to, by goście mieli dostatecznie dużo czasu na konwersację, nie spieszy się więc nadmiernie z podawaniem potraw ;) Nam to akurat odpowiadało, mieliśmy sobie wiele do powiedzenia na różne rowerowe tematy :)
Po obiadku Ilona i Robert odprowadzili nas jeszcze kawałek i wkrótce przyszła smutna chwila rozstania. Z pewnością jednak nie był to nasz ostatni wspólny wypad :)
Pożegnaliśmy się w okolicach Drogomyśla. Na to tylko czekał nasz GPS. Do tej pory sprawował się super, ale teraz postanowił pokazać na co go stać. Najpierw, z niewiadomych powodów zaciągnął nas do Ochab i usiłował namówić na zrobienie jeszcze jednej rundki w okolicy Skoczowa. Wkurzony, że zorientowaliśmy się gdzie jesteśmy, za karę wyprowadził nas w teren :D
Nie odpuszczał nam już do końca, wynajdując różne urocze skróty. Zaoszczędziliśmy w ten sposób parę kilometrów, ale że przybyło podjazdów i wertepów, to czas przejazdu się nieco się wydłużył. Wróciliśmy do domu już po zachodzie słońca.
Ilonko, Robercie – miło było poznać Was osobiście. Jesteście wspaniali. Dziękujemy za wspólne rowerowanie i mamy nadzieję na kolejne wycieczki. Bardzo, bardzo serdecznie pozdrawiam i do zobaczenia :)