Jolu, Przemku, pisaliście o tęsknocie za naszymi górkami. Specjalnie dla Was pstryknęłam więc dziś kilka fotek w okolicy. Zanim jednak napiszecie w komentarzach, że chciałoby się wrócić, pomyślcie o tym, że tam gdzie teraz jesteście, za wielką wodą, nie ma przynajmniej tej partii, do której mamy podobnie niechętny stosunek ;)
Ujrzałam go po raz pierwszy prawie cztery lata temu. Serca
zabiło mocniej. Powiedziałam „obiecuję ci dobre życie” i poszedł za mną.
Dba o wszechstronny rozwój mojej kondycji, zachęcając do
skłonów i rzutów patykiem. Nieomylnie wskazuje każdy ciekawy trop… Odstrasza
ode mnie złych ludzi, a przyciąga dobrych. Funio - najwierniejszy towarzysz wędrówek.
Dzisiaj
poszliśmy w kierunku Porąbki, żeby strzelić fotkę mostu w Porąbce, kultowego
dla Funia, Ojca Chrzestnego Funia. Pozdrawiamy Cię, Tomku i liczymy na rychłe spotkanie :)
Nie jestem fanką kalendarza gregoriańskiego. Dla mnie rok
zaczyna się po przesileniu zimowym. Od tego momentu maniakalnie sprawdzam
godziny wschodu i zachodu słońca, ciesząc się każdą przybywającą minutą dnia. Marzę
o słońcu i upałach, zaczynam snuć plany na przyszłość. Ot, choćby takie o zaniedbywanym
ostatnio blogu...
W 2009 roku, kiedy zaczęłam prowadzenie blogu, telefon służył głównie do dzwonienia, dziś
używam go częściej niż komputera, do przeglądania interesujących mnie stron. Tak też czyni większość moich znajomych. To
zadecydowało o zmianie szablonu. W stary włożyłam wprawdzie wiele serca i
pracy, ale oferowany przez BS gotowiec jest o niebo bardziej praktyczny dla
użytkowników smartfonów. No i tytuł… jak tu wstawić opis włóczęgi po lesie z
Funiem, na blog „My bike makes me free”? Funio na rowerze nie jeździ i
stanowczo jeździć nie będzie!
Witajcie zatem na „Moveo ergo sum”. Myślę, że ta parafraza
słów ojca filozofii nowożytnej najtrafniej oddaje planowane przeze mnie
poczynania. Kto zaś łacińskich sentencji nie zna, może poszukać w sieci
informacji o Kartezjuszu. Korzystniej jednak poprosić o przetłumaczenie księdza,
jak zawita z kolędą. Przynajmniej będziecie wiedzieli, za co wyskakujecie z
kasy ;)
Dzisiejsze fotki potoku Wielka Puszcza i zaczepionych na
drzewach chmur okupiłam przemoczeniem butów i lekkim skostnieniem palców u nóg
oraz prawej ręki. Lewa, jako nienadająca się do zwalniania spustu migawki, pozostała
sucha i ciepła. Nic to, cieszmy się, przybyły już dwie minuty dnia. Alleluja i
do przodu!
Słońce, ciepło, kwiatki kwitną, ptaszki śpiewają ... zdawać by się mogło, że to pierwszy dzień wiosny. Złudzenie rozwiewają tylko desperacko uczepione płotów Mikołaje i pozostałości po świątecznym ucztowaniu rodaków.
Susza, susza, susza… to słowo pada dziś chyba najczęściej w
naszych mediach. Postanowiłam sprawdzić, jaki jest stan wód w jeziorach kaskady
Soły.
Z domu wyjeżdżam przed wschodem słońca. Droga wzdłuż Soły,
zwykle zatłoczona, teraz jest jeszcze pusta. Można bezpiecznie jechać… No,
prawie bezpiecznie. Gdy zjeżdżam od Międzybrodzia Bialskiego w kierunku
Żywieckiego, pod koła rzuca mi się znienacka kot samobójca. W ostatniej
chwili udaje mi się go jakoś ominąć, ale odnotowuję wzrost ciśnienia, jakiego by
mi nie zapewniło 5 porannych kaw i kazanie księdza Oko!
Dojeżdżam do Tresnej. Widok Jeziora Żywieckiego jest szokujący. W pobliżu zapory
można suchym kołem przejechać po dnie zbiornika. Rozmawiam z panem, który tu
mieszka od 50 lat. Mówi, że stan wody jeszcze nigdy nie był taki niski. Rozglądam
się wokół. Wygląda na to, że jacyś troskliwi obywatele z braku wody dolewali
piwa do jeziora, ale niewiele to pomogło ;)
Właściciele przystani sztukują, jak mogą, pomosty. Przedłużają
mocujące je liny. Zapomniałam dopytać,
czy stateczek jeszcze pływa, czy też ze względu na krytycznie niski stan wody
rejsy zostały odwołane.
Dość uwieczniania skutków suszy! Chciałabym pstryknąć jakiś
piękny widoczek. Niestety. Duszne, parne powietrze ogranicza widoczność,
zamazuje kontury i skazuje na niepowodzenie wszystkie moje fotograficzne
wysiłki.
W Jeziorze Międzybrodzkim utrzymywany jest wysoki poziom
wody. Trawka na brzegu zielona, a woda w akwenie czysta. Wczesnym rankiem
korzystają z uroków plażowania i kąpieli tylko kaczki, ale już niedługo będzie
się tu kłębił spragniony słońca, kąpieli i grillowania tłum.
Zaczyna się chmurzyć, promienie słońca chwilami przedzierają
się przez chmury. Ładnie to wygląda. Gdy usiłuję uwiecznić ów świetlny efekt, słyszę nagle za plecami „Ela…” Odwracam
się, ale uniesiona w powitaniu ręka i żółte sakwy znikają już za zakrętem. Nie
wiem, czy to było do mnie, bo któż by mnie rozpoznał od zadniej strony?
Dojeżdżam do Porąbki. Stan potoku Wielka Puszcza nie wróży
dobrze. Z daleka dostrzegam jednak pierwszą parę rozkładającą na brzegu koc. No
cóż, lepsze te trochę wody, niż nic.
Najmniejszym zbiornikiem wodnym kaskady Soły jest Jezioro
Czanieckie. To stąd czerpie się wodę pitną dla Śląska. Ślady na betonie
pokazują, że poziom obniżył się o około półtora metra. Nie jest dobrze.
Jestem już kilkaset metrów od domu, gdy nagle widzę kłęby
dymu i słyszę trzaskanie ognia. Pali się jakaś niewykoszona łąka. Na sygnale
pędzi wóz straży pożarnej. Dzielni kobierniccy strażacy szybko gaszą pożar.
Oddycham z ulgą. Tym razem się udało. Niestety zagrożenie ciągle istnieje… To
chyba najbardziej przerażający aspekt suszy :(
Moja przejażdżka
dobiega końca. Wracam do domu. Gdzieś z tyłu głowy wciąż rozbrzmiewają mi słowa piosenki: „Obiecuje nam ranek wszystko, co chcemy mieć,
miłość ludziom, deszcze listkom…” Prawie się zgadza, bo przecież pies Funio mnie
kocha i radośnie macha mi ogonem na powitanie, a deszcz kiedyś w końcu spaść
musi!
Jako cel dzisiejszej porannej przejażdżki wybrałam odwiedzenie
dwóch pięknych drewnianych kościółków leżących na małopolskim szlaku architektury
drewnianej. Zaczynam od znajdującego się w Nidku kościóła św. św. Szymona i Judy
Tadeusza Apostołów pochodzącego z I poł. XVI w. Powstał zapewne na miejscu wcześniejszego, gdyż
miejscową parafię utworzono już w 1313 r. Fundatorem świątyni był właściciel
wsi Mikołaj Nidecki. Od 2. poł. XVI w. kościół służył jako zbór kalwiński, a
później ariański, po 1669 r. wrócił w ręce katolików.
Wg znalezionego w
sieci opisu: „We wnętrzu można podziwiać gotyckie detale ciesielskie.
Najstarszym zabytkiem wyposażenia kościoła jest chrzcielnica z XVI w.
Pozostałe wyposażenie przeważnie barokowe: ołtarze główny i boczne,
krucyfiks na belce tęczowej oraz chór muzyczny. Na ścianach i stropach widnieją
malowidła architektoniczne z zastosowaniem iluzji.” Wiele razy przyjeżdżałam
już tu, żeby je zobaczyć. Niestety zawsze kończyło się pocałowaniem klamki.
Do wnętrza można
sobie zajrzeć wyłącznie przez dziurkę od klucza. Obok drzwi wisi informacja, że
kościół był remontowany za pieniądze państwowe. Wkurza mnie okropnie, że w
zamian za to nie jest udostępniony do zwiedzania, przynajmniej raz na jakiś czas, tym, którzy za to zapłacili,
czyli nam - podatnikom!
Z Nidka kieruję się w
stronę Osieka. Jadę bocznymi, pustymi drogami. To jest to, co najbardziej lubię
– cisza, spokój i sympatyczne widoczki.
Ten kibic nie może się już chyba doczekać na mecz! :D
Dojeżdżam
wreszcie do Osieka. Tutejszy drewniany kościół pw św. Andrzeja
zbudowano najprawdopodobniej w latach 1538–49 na miejscu poprzedniego. W końcu XV i na początku XVII w.
kościół służył jako zbór kalwiński. Kościół otoczony jest pięknymi dębami
liczącymi ponad 500 lat.
Moją uwagę przyciągają zawsze soboty,
czyli niskie podcienia wsparte
na słupach i przykryte jednospadowym dachem, otaczające drewniane kościółki. Ich podstawowym
zadaniem jest chronienie podwalin budowli przed zamakaniem od wód opadowych.
Jak podaje Wikipedia: „Nazwa „soboty” nawiązuje
do dawnej praktyki wiernych, którzy przybywali na nabożeństwa niedzielne często
ze znacznych odległości dzień wcześniej (czyli w sobotę) i oczekiwali do rana
gromadząc się wokół kościoła – soboty dawały im schronienie przed opadami
deszczu, wiatrem itp. Ta funkcja sobót, wymagająca podcieni odpowiednio
wysokich i obszernych, w rzeczywistości pojawiła się dosyć późno, zapewne
dopiero w XVII w., w pierwszym rzędzie przy sanktuariach pielgrzymkowych. Z czasem dobudowywane do kościołów skupiały
część wiernych nie mieszczących się we wnętrzu świątyni w czasie mszy św. lub
też były przystosowywane np. do odprawiania nabożeństwa drogi krzyżowej.”
Ostatni rzut oka na
kościółek i pora wracać do domu. Wokół przestrzeń rozległych pól. Owiewa mnie
delikatny wiaterek. Słońce grzeje coraz mocniej. Lubię afrykańskie temperatury.
To pewnie o mnie mówił Radzio Sikorski, że Polaków cechuje „taka murzyńskość” ;)
W smartfonowej aplikacji BUDZIK jako sygnał alarmu mam ustawiony refren piosenki „wstawaj, szkoda dnia”. Pewnie, że szkoda, ale jak się usłyszy taki tekst o
godzinie 4:05, to człowiek zaczyna jednak mieć wątpliwości… Na szczęście melodia zwabiła do sypialni komara, a ten
radośnie bzycząc mi koło ucha zaczął stanowczo wspomagać proces wstawania
z łóżka. Komara, w przeciwieństwie do budzika, nie da się wyłączyć, a wszelkie próby upolowania bestii rozbudzają człowieka
skutecznie!
„Nareszcie
świt zastąpił noc…” to się zgadzało, niestety kolejny wers „powietrze świeże jak po burzy…” miał
się nijak do okoliczności przyrody, w których przyszło mi jechać. Było parno i
duszno, nad górami kotłowały się ciemne chmury, a pola przysłaniała delikatna mgiełka.
Najprzyjemniejszą częścią trasy był zielony szlak rowerowy, prowadzący
z Malca do Osieka. Wiedzie pomiędzy malowniczymi polami, a dzisiejszą
szczególną atrakcją była bociania rodzinka, która pozowała mi dość długo do
zdjęć, zanim w końcu zdecydowała się polecieć w inne miejsce.
Na
robieniu fotek, jak zwykle zresztą, zeszło mi dużo czasu. Mgiełki się rozwiały,
a słońce zaczęło przypiekać. Pomna medialnego szumu o szkodliwości upałów,
ruszyłam zatem w drogę powrotną. Może w domu też czekają na mnie jakieś gry
nierozegrane i sny niewypełnione? Któż to wiedzieć może…
Niedawno wpadł mi w ręce poradnik Neila Fiore „Nawyk samodyscypliny. Zaprogramuj wewnętrznego
stróża.” Zaczęłam czytać i nagle to, co dotąd uważałam za poważne argumenty za
byczeniem się całymi dniami z książką w ręce, stało się najzwyklejszymi w
świecie wykrętami… Upał, niezdrowo się męczyć… to wstań babo wcześniej i rusz
tyłek!
W/w tyłek ruszyłam jeszcze przed wschodem słońca, w nadziei na pstryknięcie jakiejś fajnej fotki nad Sołą. Gdy już dowiozłam go nad rzekę, długo stałam na brzegu, podziwiając różowiejące niebo i nucąc starą piosenkę:
„Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić. Nim w górze tam skowronek zacznie tryl, jak dobrze wcześnie wstać dla tych chwil…”
Człowiek jest chyba jednym stworzeniem, które
gasi pragnienie jutrzenką ;)
Zwierzęta są tradycjonalistami i preferują wodę. Z
całego stada sarenek, które przyszło do wodopoju, udało mi się niestety
uwiecznić tylko jedną, a i to od zadniej strony. Żal mi ich. Z powodu upału woda w Sole zaczyna
już kwitnąć w miejscach, gdzie nurt jest spokojniejszy.
Jeszcze biedniejsze są ryby w małych stawach. Lustro wody
pokryte jest grubym zielonym kożuchem, odcinającym dopływ tlenu, którego i tak
w wysokich temperaturach nie ma w wodzie zbyt wiele :(
W większych stawach hodowlanych sytuacja jest nieco lepsza.
Pracują tu jakieś urządzenia mieszające wodę. Wokół pełno ptactwa wypatrującego
czegoś na śniadanie. Bardzo chciałam zrobić czapli gustowny portrecik. Niestety bestia płochliwa
jest nadzwyczaj, i musiałam się zadowolić fotką ze sporej odległości.
Gdy ja tak sobie stałam i pstrykałam, słońce nie stało,
tylko pracowicie wznosiło się wciąż wyżej i wyżej, skutecznie podgrzewając
atmosferę i prowokując drzemiącego we mnie lenia do odpuszczenia sobie dalszej
jazdy. W końcu leń po raz kolejny wygrał z wewnętrznym stróżem i pokulałam się
do domu.
W drodze do Tresnej spotkałam Krzycha60. Nie widzieliśmy się już bardzo dawno, więc zdziwiłam się, że mnie poznał i pamięta. Pogawędziliśmy chwilę i rozjechaliśmy się w swoje strony. Kiedy dojechałam nad Jezioro Żywieckie słońce kryło się już za górami, światło było kiepskie i na zrobienie fajnych fotek nie było co liczyć.