Cudownie jest czasem leżąc nad wodą pomarzyć o niebieskich migdałach, poopalać się, popływać w jeziorze. Dzięki trwającym już kilka dni upałom woda osiągnęła temperaturę 26 stopni, jest tak cudowna, że aż nie chce się z niej wyjść. Takim właśnie słodkim lenistwem postanowiłam uczcić swoje dzisiejsze urodziny. Jedyny wyjazd rowerowy miał konkretny cel – pojechaliśmy do Trok na regionalną ucztę – rosół z kołdunami, gołąbki w liściach winogron i lody :)
Dawno, dawno temu, gdy chodziłam do liceum, „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej było lekturą obowiązkową. Dzieło to ma tę przedziwną własność, że najdalej po kilku stronach usypia nawet najbardziej zawziętego czytelnika. Środki nasenne, jak wiadomo, przedawkowane stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo, nie ryzykowałam zatem i nigdy go do końca nie przeczytałam, co kamieniem ciężkim leżało mi na sumieniu przez lat kilkadziesiąt. Teraz, w ramach ekspiacji, postanowiłam chociaż ów Niemen zobaczyć.
Ranek powitał nas zachmurzony, ale ciepły. To cudowna pogoda na wycieczkę rowerową. Piotrek pakuje zatem nasze wierzchowce na bagażnik samochodu i jedziemy do położonych na brzegu Niemna Birsztan, gdzie rozpoczynamy rowerowe zwiedzanie kurortu.
Uzdrowisko w Birsztanach utworzono w 1846 r. a już na przełomie XIX-XX w. przybywali tu chorzy nie tylko z Litwy, ale także z największych miast rosyjskich i polskich.
Dziś w Birsztanach znajdują się dwa specjalistyczne sanatoria rehabilitacyjno-wypoczynkowe. Są tu źródła wód mineralnych, głównie sodowych, siarczanowych i magnezowych. Miasteczko robi na mnie wrażenie sennego i nieco nudnego. Nie ma tu tłumów kuracjuszy, kafejek czy choćby straganów z pamiątkami.
W obrębie parku znajduje się grodzisko na Górze Witolda. W XIV w. istniał tu drewniany gród litewski, atakowany w 1382 r. przez Krzyżaków i wymieniany w kronice Wiganda z 1394 r. jako "Birstein". Po bitwie grunwaldzkiej wielki książę Witold wybudował tu zamek myśliwski. W zamku tym w 1473 r. spędził część zimy król Kazimierz Jagiellończyk wraz z żoną i synami. Grodzisko położone jest na stromym wzniesieniu stanowiącym punkt widokowy na płynący u jego podnóża Niemen.
Przejeżdżamy jeszcze ścieżką pieszo-rowerową wzdłuż Niemna, po czym wracamy do miasteczka na poszukiwanie informacji turystycznej. Bingo! Wreszcie udaje nam się kupić mapy, których poszukiwaliśmy już od dawna. Niestety, z tym na Litwie (poza dużymi miastami, których plany z zaznaczonymi atrakcjami dostaje się za darmo) najlepiej nie jest.
Dłużej nie ma tu co robić, pakujemy rowery na bagażnik i odcinek ruchliwej i obfitującej w tiry A16 przejeżdżamy autem. Dojeżdżamy do Jezna i wznawiamy rowerową część wycieczki.
Jezno (Jieznas) to dawna wieś królewska, która w 1633 r. trafiła w ręce Paców. W 1770 r. z okazji ślubu pisarza wielkiego litewskiego Antoniego Michała Paca z Teresą Radziwiłłówną wzniesiono wspaniałą rezydencję, uwiecznioną w powiedzeniu „wart Pac pałaca, a pałac Paca” . Było tu 12 sal głównych, 52 pokoje i 365 okien. Wnętrza były bogato wyposażone i ozdobione wspaniałymi freskami. Majątek jednak był niewłaściwie zarządzany, nastąpiła jego licytacja i rozgrabienie. Do dnia dzisiejszego zostały tylko ruiny. Do owych ruin nie ma żadnego drogowskazu. Wypytujemy miejscowych, zdziwionych wielce, że kogoś to interesuje.
W Jeznie znajduje się piękny kościół Michała Archanioła i św. Jana Chrzciciela. Świątynia powstała z przebudowy dawnego zboru kalwińskiego, a na zlecenie Antoniego Paca dostawiono dwie wieże. Zbudowana jest w stylu baroku wileńskiego. Rokokowe wyposażenie pochodzi również z czasów Paca. Niestety kościół jest zamknięty, możemy popatrzeć tylko przez szybkę, ale jest ona zbyt brudna, by udało się zrobić fotkę :(
Drogą nr 129 jedziemy w kierunku Rumszyszek. Chmury dawno gdzieś zniknęły, słońce praży niemiłosiernie, jest duszno i parno, najmniejszy powiew wiatru nie chłodzi spływających potem ciał. Widoczki też nie wynagradzają wysiłku. Mam takie chwile, że chciałabym zawrócić, wsiąść do auta i włączyć klimatyzację, ale to byłby straszny obciach!
Korzystając ze świeżo nabytej mapy zjeżdżamy do Kroni (Kruonis), by przyjechać drogą wzdłuż jeziora Kruonio i znaleźć jakieś kąpielisko. Mamy przecież ze sobą kostiumy kąpielowe. Niestety drogę rozkopano i musimy zrezygnować z kąpieli. Odnajdujemy za to smutne resztki zamku Ogińskiego. Jest tu jeszcze ciekawy renesansowy kościół Matki Boskiej Królowej Aniołów, ale że od kilku dni zwiedzamy głównie kościoły, to na ten tylko rzucam okiem i jadę dalej.
Wreszcie dojeżdżamy do Rumszyszek. Jest tu duży skansen o powierzchni 176 hektarów, a trasa zwiedzania ma długość 7 km. Jest już późno, jesteśmy bardzo głodni i zaczynamy od obiadu w karczmie żmudzkiej. Wybieramy miejscowy specjał, do złudzenia przypominający polskie placki po zbójnicku, czyli placki ziemniaczane z mięsem.
W skansenie jest miniaturowe miasteczko z rynkiem i kościołem. Wokół lekko nachylonego brukowanego placu stoją kolorowe domki. Jest miejska studnia i kapliczka, sklepiki, knajpka, warsztaty rzemieślnicze.
Skansenowe miasteczko okalają cztery wsie oddzielone od siebie to polami, to lasem. W tych czterech wsiach zgromadzono budynki charakterystyczne dla czterech litewskich krain historycznych: Żmudzi (Žemajtija) Auksztoty, czyli Litwy właściwej (Aukštatija), Suwalszczyzny (Suvalkija) i Wileńszczyzny (Dzūkija). Najbogaciej prezentowane są Żmudź i Auksztota, skromniej prowincje położone blisko polskiej granicy.
Skansen (Lietuvos liaudies buities muziejus) urządzono w 1974 roku. Najstarsze budynki pochodzą z XVIII wieku, najmłodsze z początków XX. Na rozległym terenie o bardzo zróżnicowanym ukształtowaniu posadowiono je tak, byśmy mieli wrażenie podróżowania od wsi do wsi. W ogródkach rosną kwiatki, w zagrodach spacerują zwierzęta domowe. Na rozstajach dróg stoją kapliczki.
Na chwilę zjeżdżamy jeszcze na brzeg Morza Kowieńskiego, czyli sztucznego zbiornika wodnego, utworzonego na Niemnie w 1958 r. Właśnie przypłynął do brzegu statek z turystami. Słychać śmiech i muzykę.
My jednak musimy wracać. Tu, na Litwie, z racji różnicy położenia geograficznego słońce zachodzi w lipcu dopiero około 22. Zachody słońca są bardzo malownicze, wydaje się, że całe niebo płonie. Powolne schładzanie się powietrza i cudowny spektakl na niebie sprawiają, że teraz jadę z przyjemnością drogą, która już nie wydaje mi się nudna. Wracamy do auta, a potem na camping.
Tu czeka nas niespodzianka. Wysoka na 3 metry brama jest zamknięta, dzwonimy wielokroć na stróża, wykonujemy kilka telefonów do recepcji. Nic z tego. Rozglądamy się trochę wzdłuż ogrodzenia, ale o samowolnym wejściu na teren campingu nie ma co myśleć, jest obwarowany lepiej niż niejeden średniowieczny zamek krzyżacki. Trąbić nie wypada, bo obudzilibyśmy wszystkich. Na szczęście zauważają nas dwaj sympatyczni Niemcy i organizują akcję ratunkową. Odnajdują recepcjonistkę i znanymi tylko sobie metodami zmuszają ją do otwarcia podwoi. Jesteśmy uratowani, nie musimy spać w aucie!
Zaspaliśmy. Plany były ambitne, budzik nastawiony na 5 rano, niestety ani ja, ani Piotrek go nie usłyszeliśmy. Zanim wypiliśmy poranną kawę, słońce było już wysoko na niebie i niemiłosiernie prażyło ziemię. 35 stopni w cieniu. W takich warunkach nie da się jeździć, postanawiamy zatem pokręcić się tylko krótko po najbliższej okolicy. Kilka dni temu w informacji turystycznej otrzymaliśmy mapkę z miejscowymi atrakcjami. Spróbujemy je odnaleźć.
Jedzie nam się świetnie drogą, po której z rzadka tylko przejeżdża jakiś samochód. Teren jest pagórkowaty, co chwila otwiera się widok na malownicze jezioro.
Pierwszą atrakcją, która zamierzamy odszukać jest grodzisko w Daniliszkach (Daniliskes). Wyobrażamy sobie coś na kształt naszego Biskupina. Wielkie drogowskazy podtrzymują to mniemanie. Droga, początkowo asfaltowa, wkrótce zmienia się w szuter.
Na kolejnym leśnym rozjeździe nie ma jednak żadnych wskazówek. Na szczęście tuż obok jest dom, którego mieszkańcy informują nas, że należy jechać wzdłuż linii energetycznej. Jechać jednak się nie da, trawa miejscami jest po pas, nasza prędkość podróżna spada niemal do zera, co wprawia w euforię miejscowe komary i inne latające paskudztwo. Na taką okazję czekały całe życie. Już one teraz upuszczą nam krwi!
Jakoś jednak przedzieramy się co celu. Tu widok ścina nas z nóg. Pagórek, tablica i to wszystko! Grodzisko to tu kiedyś było, ale teraz skutecznie zamaskowane jest lasem. Niestety, nie mamy ze sobą saperki, żeby pobawić się w archeologów.
Zgodnie z turystyczną mapką główna atrakcją Siemieliszek jest zabytkowa zabudowa. Prawdę mówiąc jest dokładnie taka sama jak wszędzie. Tu, na Litwie, doprawdy trudno zobaczyć inne domy.
Czas mija, zaczynamy odczuwać głód. Zrobiłam wprawdzie kanapki, ale zapomnieliśmy ich zabrać. Kupujemy więc małe co nieco i uzupełniamy zapas wody. Na skwerku przy kościele robimy krótki postój. Kościół wygląda na opuszczony, ale tu właściwie wszystko tak wygląda.
Posileni, postanawiamy zobaczyć jeszcze Wysoki Dwór (Aukstadvaris), gdzie rośnie dąb, pod którym siadywał i pisał Mickiewicz. Przejeżdżając przez miejscowość trafiamy na opactwo dominikańskie. O dziwo, jest tablica informacyjna zawierająca również tekst w języku angielskim. Opactwo zostało wybudowane w latach 1629-35. Znajdowała się tu również szkoła podstawowa. Opactwo było dwa razy zburzone, raz częściowo spalone i sukcesywnie odbudowywane. W 1832 roku Rosjanie zlikwidowali opactwo i szkołę, a budynek przeznaczyli dla wojska. Później była tu również szkoła dla pań, restauracja, a obecnie jest siedziba wspólnoty religijnej.
Mapka, z którą szukamy dębu jest w takiej skali, że praktycznie służy wyłącznie w celu trafienia do określonej miejscowości. O dąb wypytujemy mieszkańców miasteczka. Jest za dworkiem, w którym Mickiewicz kiedyś gościł. Żeby go zobaczyć i sfocić musimy bohatersko stąpać po pokrzywach. Przypominają mi się słowa ballady „zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana”. Pewnie skubaniec też nie kosił pokrzyw ;)
Pora na obiad. W restauracji podają nam menu w języku angielskim, jeden kelner nawet włada tym językiem. Zamawiamy danie regionalne, wielką kluskę ziemniaczaną nadziewaną mięsem z przesmażoną cebulką i polaną sosem śmietanowym z szynką. Palce lizać!
Stąd mieliśmy już wracać na camping prowadzącą do Wilna drogą A16. Ruch nie jest wprawdzie duży, ale jeżdżą głownie tiry. Postanawiamy zatem nadłożyć trochę drogi, ale jechać w ciszy i spokoju.
Przejeżdżamy przez Onuskis. Mapka informuje nas o zabytkowej zabudowie i wartym zobaczenia kościele. Na temat kościoła nie znajdujemy nigdzie żadnej informacji. Zapewne jednak jest to kościół katolicki, bo na placu kościelnym są groby księży o polskich nazwiskach.
Obok kościoła jest duży, wybrukowany kocimi łbami plac. Pewnie odbywały się tu kiedyś targi. Wystarczy przymknąć oczy, by zobaczyć kramy i targujących się…
Wracamy na camping. Na drodze 220 z Rudiskes do Trok ruch samochodowy jest nieco większy. Z przykrością zauważamy, że kierowcy nie są tu przychylnie nastawieni do rowerzystów, a może po prostu nie wiedzą jak się wobec nas zachować. Trąbienie i wymuszanie pierwszeństwa jest częste. Fakt, że przez ostatnich kilka dni nie widzieliśmy ani jednego bikera. Być może doświadczenia kierowców ograniczają się do babć pedałujących do sklepu i na widok jadącego auta szybko uciekających na pobocze.
Wreszcie camping. Jakoś tak mimo woli wyszła nam setka. Należy więc się teraz zimne piwo :)
Wczoraj pływając z Piotrkiem kanadyjką podziwialiśmy stojący na brzegu jeziora Galve pałac Tyszkiewiczów w Zatroczu. Dziś postanowiliśmy go zwiedzić. Wsiadamy zatem na rowery i wyruszamy drogą wokół jeziora.
Pałac został wybudowany w latach 1896-1901. Otacza go wielki park, o powierzchni prawie 60 ha. Aktualnie trwają tu prace renowacyjne, porządkowany jest teren wokół pałacu.
Mamy pecha, przyjechaliśmy zbyt wcześnie. Pałac można zwiedzać dopiero od jedenastej. Sympatyczny strażnik rozmawia z nami chwilę, wpuszcza na zamknięty teren parku i zaprasza by przyjechać tu raz jeszcze.
Wczoraj w informacji turystycznej zaopatrzyliśmy się w przeróżne mapy. Okazało się jednak, że brakło wśród nich mapy najbliższej okolicy. Bez niej nie da się rozsądnie planować wycieczek. Upał robi się coraz większy i dochodzimy do wniosku, że musimy zaopatrzyć się w dużą ilość płynów. Tego się nie da przewieźć na rowerze. Wracamy zatem na camping i samochodem udajemy się do Trok. Najpierw postanawiamy jednak zwiedzić zamek na wyspie. W pobliżu zamku niemal wszystkie podwórka domków zamieniono w miniparkingi, jeśli więc ktoś przyjedzie tu rowerem, można, za drobną opłatą kilku litów, bezpiecznie go na takim zostawić.
Bilet wstępu do zamku kosztuje 24 lity. Trocki zamek na wyspie to symbol Litwy, jego zdjęcie zobaczyć można na okładce każdego przewodnika. Wokół tłumy turystów. Udaje nam się wypatrzeć wycieczkę z polskojęzyczną przewodniczką, przyłączamy się i pilnie słuchamy.
Zamek na wyspie (salos pilis) został założony na wyspie jeziora Galve na początku XIV w. Najpierw była to warownia drewniana, wzniesiona przez Kiejstuta. Jego syn Witold ukończył zamek murowany. W 1392 r. wielki książę przeniósł się tu na stałe, mimo że stolicą było Wilno. Rolę rezydencji królewskiej zamek pełnił do czasów Zygmunta Augusta. Potem stracił znaczenie, a po wojnie z Moskwą w 1655 r. popadł w ruinę. Zrekonstruowano go w ubiegłym wieku.
Historia to dla mnie nie tylko daty i orężne zmagania. W muzeach zawsze najbardziej interesują mnie przedmioty codziennego użytku. To one najwięcej mówią o tym, jak wyglądało życie naszych przodków.
Tu znajduję naprawdę wiele ciekawostek. Niestety, są umieszczone w gablotach, światło jest kiepskie i bardzo trudno je sfotografować, błysk lampy odbija się w szybach. Długo przyglądam się każdemu cacku, w końcu Piotrek traci cierpliwość i zaczyna mnie delikatnie poganiać. No trudno…
W informacji turystycznej kupuję brakującą mapę. W supermarkecie oprócz wody i izotoniku wypatruję miejscowych produktów. Większość towarów jest dokładnie taka sama jak u nas, udaje mi się jednak wypatrzeć przekąski z różnych gatunków sera. Mają kształt grubych paluszków i wyglądają bardzo apetycznie.
Troki są maleńkim miasteczkiem. Jest to jednak największa atrakcja turystyczna Litwy i wszystko jest tu już europejskie – można płacić kartą, kelnerzy mówią po angielsku.
Obiad zjadamy znów w karaimskiej restauracji „Kybynlar”. Tym razem wybieram pieróg z siekaną baraniną. Zaspokoiwszy głód wracamy na camping. Porę największego upału przeczekujemy kąpiąc się w jeziorze. Woda jest kryształowo czysta, ale jak dla mnie zbyt zimna, ma zaledwie 22 stopnie.
Po południu upał nieco zelżał wsiadamy zatem na rowery i jedziemy odkrywać prawdziwą Litwę. Do Rykont (Rykantai) dojeżdżamy asfaltem. We wsi zaczynają się dawno zapomniane już w Polsce „kocie łby”.
Kościół św. Trójcy w Rykontach opisany jest barwnie w przewodniku po Litwie. Jest to dawny zbór kalwiński wystawiony ok. 1585 r. W 1688 r . Kanclerz litewski Marcin Ogiński przekazał świątynię dominikanom z Trok. Są tu piękne freski, zabytkowy drewniany ołtarz.
Niestety, nie prowadzi do niego żaden drogowskaz. Pytamy więc o drogę. Zapytany mężczyzna mówi po rosyjsku, na szczęście dawno temu uczono nas tego języka. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami kościół jest zaniedbany. Na placu kościelnym jest kilka grobów, na tabliczkach nagrobnych widnieją polskie nazwiska.
Dalej jedziemy w kierunku Landwarowa (Landvaris). Zaczyna się słynny litewski szuter. Wiedziałam, co mnie tu czeka i przezornie kupiłam sobie wcześniej odpowiednie opony, jedzie mi się więc dobrze. No, może za wyjątkiem tych chwil, gdy przyjeżdżające auto wzbija tumany pyłu. Po jakimś czasie oczy zaczynają mnie piec, w płucach mam kamieniołom. Obsypana pyłem wyglądam jak swój własny pomnik.
Dojeżdżamy do Landwarowa. Początkowo nosił nazwę Pietruchowo i był własnością Sapiehów, a po 1850 r. Tyszkiewiczów. Najważniejszym zabytkiem jest pałac Tyszkiewiczów w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora Grauzys. Wygląda imponująco, możemy go jednak obejrzeć tylko przez płot. W dodatku ukryty jest za drzewami.
Dalej jedziemy do Starych Trok (Senieji Trakai), które w okresie rządów Giedymina były stolicą Litwy. Później stały się siedzibą Kiejstuta. Tu przyszedł na świat WKL Witold. W późniejszym okresie straciły na znaczeniu, do czego przyczyniło się zniszczenie zamku przez Krzyżaków oraz konkurencja ze strony Wilna i Trok.
Pora wracać na camping. Postanawiam przetestować GPS. Początkowo jedziemy szutrem, później jednak wjeżdżamy w leśną drogę. OFF, którym spryskaliśmy się przed wyjazdem zdążył już jednak wywietrzeć i krwiożercze bestie usiłują nas pożreć żywcem. Przedzierając się przez krzaki jak niepyszni wracamy do drogi, rezygnujemy z usług Garmina i główną, asfaltową drogą jedziemy do Trok.
Wreszcie na miejscu. Na skórze mamy dziesiątki palących śladów po ukąszeniach. Na szczęście zimny prysznic łagodzi nieco nasze cierpienia. Od jutra będziemy zabierać ze sobą OFF na wszystkie wycieczki.
Rozpoczyna się nasza sentymentalna podróż po Litwie. Chcemy z Piotrkiem ten urlop spędzić tropiąc ślady historii, delektując się sielskimi widokami zarówno z siodełka roweru, jak i pokładu łódki. Donikąd się nie spieszyć, nie patrzeć na zegarek, cieszyć każdą chwilą…
Rano długo odsypialiśmy trudy wczorajszej kilkusetkilometrowej podróży i rozbijania obozowiska. Po śniadaniu i porannej kawie wyruszamy na rekonesans do Trok. Pierwszą miła niespodzianką jest wytyczona wokół jeziora Galve ścieżka rowerowa. Początkowo asfaltowa, prowadząca wzdłuż drogi, późnej schodząca nad jezioro.
Liczące ok. 7 tysięcy mieszkańców Troki to jedna z największych atrakcji turystycznych Litwy. Niemal wszystkie zabytki Trok leżą przy głównej ulicy prowadzącej do zamku na wyspie. Po obu jej stronach stoją urocze drewniane domki.
Na początek szukamy informacji turystycznej. Kolejna miła niespodzianka, pracująca tu pani mówi nie tylko p angielsku, ale i po polsku. Wychodzimy obdarowani stertą map i folderów.
Zwiedzanie zaczynamy od pochodzącej z XIX w. Cerkwi Narodzenia Najświętszej Bogurodzicy. Z zewnątrz nie wygląda zachęcająco, nie bardzo jest też jak ją sfotografować. Wnętrze jednak jest ciekawe.
Najcenniejszym elementem barokowego wyposażenia jest zamieszczony w ołtarzu cudowny wizerunek Matki Boskiej Trockiej. Według historyków obraz pochodzi z II poł. XVI wieku, według legendy jest darem bizantyjskiego Emanuela II Paleologa dla Witolda z okazji jego chrztu. Niestety, kościelną kratę spina potężna kłódka i zdjęcie wnętrza zrobić mogę jedynie przez szybkę :(
W latach 1362-82, w najwęższym miejscu półwyspu Kiejstut wzniósł zamek z kamienia, z murem o wysokości 9 metrów i 11 basztami. Rozległe terytorium, które zajmował, pozwala przypuszczać, że początkowo mieściła się w nim cała osada. Po uzyskaniu przez Troki praw miejskich zamek stał się siedzibą władz miasta. W 1655 roku został zniszczony przez wojska moskiewskie. Po II wojnie światowej dokonano w nim niewielkich prac rekonstrukcyjnych.
Udajemy się do maleńkiego lecz bardzo ciekawego muzeum – jest to Karaimska Wystawa Etnograficzna. Tu ciekawostka. Piotrek kupił bilety i wszedł pierwszy, ja zostałam pilnować rowerów. Zauważyła to pracująca w muzeum pani, z oburzeniem stwierdziła, że tu nikt nie kradnie, ale jeśli jej nie wierzymy, to nam rowerów przypilnuje, żebyśmy mogli zwiedzać razem.
Karaimi byli jednym z najbardziej egzotycznych narodów zamieszkujących polskie kresy. Na Litwę trafili znad Morza Czarnego, sprowadzeni przez Witolda. W muzeum można zobaczyć broń, odzież, przedmioty codziennego użytku.
Tuż obok stoi kienesa – pochodzący z XVIII w. karaimski dom modlitwy. Wnętrze świątyni rozdzielone jest ażurowa ścianką na części dla kobiet i dla mężczyzn.
Zamawiam znakomity na upał chłodnik karaimski z czosnkiem i ogórkiem, karaimski pierożek z ciasta warstwowego z mięsem i ziemniakami i miejscowe ciemne piwo. Kolejna miła niespodzianka – wszystko to razem kosztuje (po przeliczeniu) ok. 10 zł.
Nasyceni wracamy na camping i szykujemy się do dalszych atrakcji :)
Zmieniamy stroje i wodujemy kanadyjkę. Z góry przepraszam Szanownych Czytelników za dalszą część wpisu. Wiem, że to blog rowerowy, ale pływanie kanadyjką to nasza druga pasja i nie mogę się więc oprzeć, by nie wrzucić kilku fotek.
Jezioro Galve jest urocze, ma bardzo urozmaiconą linię brzegową. Dziś chcemy zobaczyć od strony wody najsłynniejszy z trockich zabytków czyli zamek na wyspie oraz pałac Tyszkiewiczów. Wybieramy się do nich jutro rowerami, wtedy też zamieszczę opis.
Jesteśmy pierwsi! W Kobiernicach z całą pewnością, a kto wie, czy i nie w całej Polsce? Do lokalu wyborczego wkraczamy punktualnie o godzinie szóstej. Komisja chyba trochę się zdziwiła na widok tak rannych ptaszków, w dodatku wyglądających nieco zabawnie w strojach rowerowych. Cóż, czasem trzeba wcześnie wstać, gdy chce się zobaczyć taki widok :)
Do Twardoszyna dojeżdżamy samochodem. Tu zdejmujemy rowery z bagażnika, zostawiamy auto i wyruszamy w kierunku Orawicy. Droga cały czas łagodnie pnie się w górę. Jest chłodno, na niebo wypełzają wciąż nowe chmury, widoczność jest kiepska i boję się, że uczyni to naszą wycieczkę niezbyt atrakcyjną.
Orawica znana jest z basenów termalnych, malowniczo położonych pod Tatrami. Meander Park to nowy kompleks basenów, który ze względu na liczne atrakcje, takie jak sztuczne fale wodne, jacuzzi, gejzer, strumienie masujące, grzyb wodny i zjeżdżalnie, ściąga tłumy nie dających się odstraszyć wysokimi cenami turystów. Część basenów jest pod dachem, część na otwartej przestrzeni.
Kilkadziesiąt metrów dalej jest kilkakrotnie tańsze, stare, ale pięknie wyremontowane odkryte kąpielisko. Naturalna woda geotermalna jest wysoko zmineralizowana, sodowo-wapienno-magnezowo-siarkowa z dużą zawartością żelaza i ma własności lecznicze, więc i tu nie brak chętnych do moczenia się.
Z Orawicy przez Dolinę Błatną jedziemy do Zuberca. Zaliczamy kilka stromych podjazdów, co w połączeniu z podnoszącą się temperaturą, wymusza zdejmowanie kolejnych warstw odzieży. Chmury powoli się rozpraszają. Naszym oczom ukazuje się Osobita w całej krasie.
Wkrótce na horyzoncie pojawia się Zuberec. Pierwszy historyczne wzmianki o nim pochodzą z 1593 roku, gdy był miejscowością poddańczą Zamku Orawskiego. Jego słowacka nazwa pochodzi od żubra, który najprawdopodobniej jeszcze w średniowieczu występował na Orawie dość licznie.
Zaledwie 3 km od Zuberca, na polanie Brestová u stóp Tatr Zachodnich znajduje się wyjątkowy skansen - Muzeum Wsi Orawskiej (Múzeum oravskej dediny). Jego środkiem płynie Zimny Potok (Studený potok), na brzegach którego, na powierzchni ok. 20 ha rozciąga się wieś - zespół charakterystycznych zabudowań ludowych, pochodzących z poszczególnych regionów Orawy. Skansen zwiedzaliśmy już kilkakrotnie. Zatrzymujemy się więc tylko na bryndzowe pierogi i haluszki.
Dalej Doliną Zimnej Wody Orawskiej (Studena Dolina) dojeżdżamy do zamkniętej dla ruchu samochodowego, malowniczej Doliny Rohackiej. Zaczyna się bardzo stromy podjazd. Pot spływa po plecach. Czasem słońce chowa się na chwilę litościwie i wtedy można trochę ochłonąć.
Jadę, jak zwykle, obładowanym kellyskiem. Piotrek jedzie na accencie. Zapowiedział mi, że tym razem nie ucieknę mu na podjazdach, pełznę więc nie oglądając się za siebie. W pewnym momencie zatrzymuję się i z aparatem w ręku czekam na Piotrka, by zrobić mu fotkę w ruchu. Czekam chwilę, jeszcze jedną i jeszcze… Piotrka nie ma. Najpierw pomyślałam, że zatrzymał się gdzieś na papieroska, ale ileż można palić! Zaniepokojona wypytuję przejeżdżających rowerzystów, czy go aby nie widzieli. Dowiaduję się, że pojechał gdzieś dołem. Hm, tam jest tylko szlak pieszy. Musi o tym wiedzieć, bo przecież kiedyś wracaliśmy tym szlakiem ze Stawów Rohackich. Pewnie postanowił mi udowodnić, że accent może wszystko! Dzwonię, ale nie odbiera telefonu. Postanawiam zatem dojechać do celu i tam na niego zaczekać.
Według ludowej legendy w okolicach Rohaczy mieszkały boginki – piękne kobiety z niezwykle rozwiniętym biustem. Zasłynęły z wykradania dzieci i porywania młodych kobiet, które miały się nimi opiekować. Jedną z takich porwanych kobiet miał kiedyś zobaczyć przy jeziorze mieszkaniec Zuberca. Kobieta poprosiła go o przekazania mężowi, aby ten przyniósł jej jajka od czarnej kury i mak. Jajkami zabawiłaby dzieci boginek, a mak sypałaby w czasie ucieczki pod nogi, aby zatrzymał ścigające ją boginki. Jej mąż był chyba jednak wielkim sklerotykiem, gdyż zapomniał, co miał przynieść i w ten sposób zmarnował okazję uratowania swojej żony. A może zrobił to umyślnie?
W końcu Piotrek dociera na miejsce. Okazuje się, że zaliczył dwie ślepe odnogi asfaltu w poszukiwaniu wodospadu. Po krótkim odpoczynku ruszamy w drogę powrotną– przed nami kilkanaście kilometrów zjazdu :)
Z Zuberca jedziemy przez Podbiel. Tu w 1803 roku uruchomiono trzy kopalnie rudy żelaza, a w 1836 roku wybudowano hutę, którą jednak w 1864 r. zamknięto, gdyż Podbielska ruda, mimo iż bogata w żelazo, dawała bardzo kruche, nie odpowiadające wymogom jakościowym wyroby.
Dojeżdżamy do głównej drogi. Przez chwilę dyskutujemy nad podjechaniem nią do Zamku Orawskiego, ale perspektywa dodatkowych 30 km w ruchu i spalinach nie wydaje mi się zachęcająca. Wracamy do Twardoszyna. Tu odnajdujemy jeszcze unikatowy drewniany kościół Wszystkich Świętych (gotický drevený kostolik) z II połowy XV w., zbudowany na wzgórzu przy głównej drodze. Dzisiejszy wygląd obiekt uzyskał podczas renesansowej przebudowy w połowie XVII stulecia (wtedy nie użyto ani jednego gwoździa) oraz podczas remontu w latach 1986–1993 (po raz pierwszy w dziejach budowli pojawiły się gwoździe).
Opis i zdjęcia wkrótce. Najpierw należy mi się zimne piwo ;)
No to uzupełniam...
Tak naprawdę tytuł powinien brzmieć „uczymy się na błędach”, ale po powrocie z wycieczki byłam zmęczona i wpisałam na szybko inny. W założeniu służyć ona miała dalszemu testowaniu Oregona. Trasę zaplanowałam w MapSource. Miałam dojechać do zapory w Wapienicy, potem jechać niebieskim szlakiem rowerowym u stóp gór, zwiedzić kościół w Bielowicku, pogapić się na Jezioro Goczałkowickie i wrócić do domu, co uczynić miało 112 km. Testowanie jest ważne o tyle, że po zgraniu zaplanowanej za pomocą komputera trasy i naciśnięciu „jedź”, urządzenie przelicza ją na nowo i wprowadza drobne zmiany. Czasem korzystne, a czasem wręcz przeciwnie!
Błąd nr 1: Oregona. W Kozach urządzenie sprowadza mnie na boczną drogę, po czym głupieje i co chwilę pokazuje co innego. Rezygnując chwilowo z jego usług wracam na znaną mi drogę przez Hałcnów.
Błąd nr 2: mój. Jazda w kierunku Bielska między 6 a 7 rano to istny horror, bo w tym czasie tłumy ludzi udają się do pracy samochodami. Oddycham z ulgą dopiero w Mazańcowicach!
Błąd nr 3: mój. Planując trasę zapomniałam o wjeździe na Trzy Lipki. Rozpościera się stamtąd wspaniała panorama Bielska. Przejeżdżam tuż obok górki. Coś jednak widać.
Błąd nr 4: mój. W Wapienicy Garmin ściąga mnie z drogi na prowadzącą terenem ścieżkę rowerową, prowadzącą wzdłuż rzeczki. W pewnym momencie piszczy i pokazuje, że jestem przy zaporze. Tymczasem zapory ani śladu. Teraz wiem, że nieopacznie nazwałam waypointy: „zapora” oraz „zapora i Tartaczna”. Na ekranie urządzenia owo „i Tartaczna” się nie zmieściło, więc wyciągam mylny wniosek, co do swego położenia. Przerywam nawigację, ścieżkami dojeżdżam do asfaltu, po czym nawigację wznowiam. Zapory jednak nie zobaczyłam. Cóż, będę musiała jechać tam jeszcze raz.
Błędy nr 5, 6 i 7: dwa Oregona, jeden mój. Zamiast prowadzić zgodnie z zaplanowaną trasą, z niewiadomych przyczyn urządzenie kieruje mnie w stronę centrum ulicą Karpacką. Znów przerywam nawigację, ustawiam prowadzenie do celu. Zamiast jednak wybrać niebieski szlak rowerowy, wybieram Grodziec. Początkowo Garmin prowadzi mnie na skróty, terenem, później jednak ciarki mnie przechodzą, gdy okazje się, że mam przejechać prawie 10 km makabrycznie ruchliwą ulicą Cieszyńską. Cóż robić, znów się wracam. W ten sposób przybywa nie tylko kilometrów, ale i podjazdów.
Element pozytywny nr 2. Niebieski szlak rowerowy, prowadzący u stóp Beskidu jest uroczy, spokój, cisza, ładne widoki. Jadąc tędy można nabrać przekonania, że Polska to bardzo bogaty kraj. Wybudowano tu rezydencje bardziej przypominające małe pałace, niż zwykle domy. Jest ich naprawdę mnóstwo!
Błąd nr 8: mój. W przydrożnym sklepiku uzupełniam prowiant. Kupuję dwie butelki wody. Nie chce mi się wozić więcej, wychodzę z założenia, że przecież jak mi braknie, to sobie dokupię. To się później mści!
Błędy nr 9 i 10: mój i Oregona Źle zaplanowany waipoint w Grodźcu powoduje, że Oregon prowadzi mnie w kółko obrzeżami Górek Wielkich, w dodatku nieocienionym terenem. Znów sporo podjazdów. Wody szybko ubywa…
Element pozytywny nr 3. Po przedostaniu się na drugą stronę drogi szybkiego ruchu Garmin odzyskuje rozum. Prowadzi mnie bocznymi, malowniczymi drogami.
Budowę obecnego kościoła zakończono w 1701 r. W tym samym roku dokonano jego poświęcenia. Od 1756 r., kiedy miał miejsce tragiczny w skutkach pożar Skoczowa, bielowicki kościół jest celem pielgrzymek mieszkańców miasta na coroczny odpust 10 sierpnia (św. Wawrzyniec jest patronem ochrony przed pożarami).
Jest to świątynia orientowana, o konstrukcji zrębowej postawiona na kamiennej podmurówce, oszalowana gontem. Wieża słupowa jest kwadratowa, zwieńczona niewielką kopułą obitą gontem i wyciętymi koronkowo okapnikami. Cały kościół otaczają obite deskami soboty (wyższe po zachodniej stronie, gdzie są osłonięte pulpitowym, gontowym dachem). Dachy są dwuspadowe, pokryte gontem.
Najcennieszym elementem wyposażenia jest tryptyk ołtarzowy, w centralnej części którego znajduje się scena tzw. Santa Conversazione (święta rozmowa), z przedstawieniem Maryi w towarzystwie św. Piotra i św. Wawrzyńca, natomiast na skrzydłach umieszczono wizerunki św. Katarzyny i św. Barbary. Równie cenna jest barokowa ambona z 1701 r. z ornamentem i rzeźbionymi wizerunkami czterech ewangelistów, przykryta baldachimem z figurkami aniołów w zwieńczeniu.
Element pozytywny nr 4. Bocznymi drogami, dziurawymi, ale na szczęście w większości zacienionymi dojeżdżam nad Jezioro Goczałkowickie. Od strony południowej jest ono obwałowane. Wchodzę na ów wał, robię fotkę i wracam.
Błąd nr 11: diabli wiedzą czyj. Droga z Chybia w stronę Landku to istny koszmar z powodu niesamowitej wręcz ilości pędzących tirów. Wierzyć mi się nie chce, że ktoś poprowadził tędy szlak rowerowy, a jednak zamieszczone na drzewach i słupach znaki są ewidentnym dowodem czyjegoś braku wyobraźni.
Element pozytywny nr 5. Po odbiciu w stronę Bronowa znów robi się miło. Jadę pustą drogą między stawami, słychać kumkanie żab i śpiew ptaków. Ból tylko, że nigdzie nie ma sklepu spożywczego, w wody mam coraz mniej, zaczynam jej oszczędzać.
Błąd nr 12: mój. Nie wiedzieć czemu na drodze pojawia się tablica: Mazańcowice. Tak naprawdę jestem w Czechowicach, ale o tym nie wiem. W przekonaniu, że Garminowi coś się pomieszało, przerywam nawigację i wklepuję „prowadź do domu”. Kończą się zabudowania, przed sobą widzę szuter. Prawdopodobieństwo znalezienia sklepu jest znikome, upał nadal jest straszny, a nie mam już co pić i zaczyna mi się kręcić w głowie. Zatrzymuję się i w desperacji proszę podlewającego ogródek pana, by nalał mi trochę wody z kranu do bidonu. Pan okazuje się być uroczy, wynosi mi olbrzymią butlę zimnej wody mineralnej. Piję do upojenia i napełniam bidon. W trakcie rozmowy okazuje się, że mój dobroczyńca pochodzi z Kobiernic :)
Błąd nr 13: Oregona. Tym razem stanowczo przesadził! Wyprowadził mnie szuterkiem na drogę szybkiego ruchu i kazał nią jechać w kierunku Bielska. Nie da się przedostać na drugą stronę, bo nie ma ani skrzyżowania, ani przejścia dla pieszych, a środkiem drogi ciągnie się metalowa barierka. Wracam i trochę na azytymut, trochę na domysł, dojeżdżam do miejsca, gdzie jest normalne skrzyżowanie. Uff, co za ulga!
Błąd nr 14: mój. Już po drugiej stronie czteropasmówki Garmin wprowadza mnie na wąską, kamienistą dróżkę. Nie chce mi się trząść, więc wracam do głównej drogi z Czechowic w kierunku Bielska. Zapominam, że o tej godzinie ludzie wracają z pracy. Znów jadę w strasznym ruchu. Nie brak tez tirów.
Element pozytywny nr 6. Przez Osiedle Komorowickie Oregon przeprowadza mnie częściowo boczną drogą. To wprawdzie znów teren, ale przynajmniej odpoczywam od ruchu. Do domu już niedaleko. Jestem zmęczona upałem. Marzę o zimnym prysznicu.
Podsumowanie. Przy planowaniu trasy należy zwracać uwagę na nazwy waypointów, tak, by się potem, w razie zmiany decyzji, nie myliły. Dobrze jest wydrukować ją, wtedy łatwiej jest śledzić, gdzie jesteśmy. Sądzę, że lepiej jest trzymać się zaplanowanej trasy, niż zmieniać decyzję w trakcie jazdy. Koniecznie zabrać ze sobą znaczny zapas jedzenia i picia. A najlepiej mieć ze sobą tradycyjną, ukochaną, papierową mapę i jak nam się coś w zachowaniu Garmina nie spodoba, to po prostu go wyłączyć ;)
Kilka dni temu wypłacono mi wreszcie odszkodowanie za potrącenie przez samochód. Otrzymałam nie tylko zwrot kosztów naprawy roweru, zabiegów rehabilitacyjnych, odkupienia podartej odzieży, ale też rekompensatę za ból i straty moralne. Takiej extra kasy nie można głupio przepuścić np. na remont mieszkania ;P Tak to stałam się szczęśliwą właścicielką Oregona 450T.
Typowo rowerowym sprzętem jest Garmin Edge, zawierający wiele funkcji sportowych typu ściganie się z samym sobą, pomiar kadencji, czy też poinformowanie najbliższej rodziny, że delikwent przesadził z intensywnością treningu i właśnie zszedł na zawał :D
Wytworne damy takich rzeczy nie potrzebują, wybrałam więc model turystyczny, czyli właśnie Oregona 450T ;) W necie znalazłam informację, że posiada on mapę bazową świata i mapę topo Europy. Na wakacje wybieramy się w tym roku na Litwę, robimy czasem weekendowe wypady do Czech i na Słowację, ucieszyła mnie zatem perspektywa sprawnego nawigowania po drogach i ścieżkach rowerowych.
Zaczęłam pierwsze testy, urządzenie jednak uporczywie pisało o błędzie kalkulacji trasy. Zadzwoniłam na infolinię Garmina. Miły, ale kompletnie niedoinformowany konsultant przez pół godziny usiłował rozwiązać problem. Całe szczęście, że infolinia jest bezpłatna! W końcu zapytał jakiegoś mądrzejszego kolegi…
Rozczarowanie było duże, gdy okazało się, że zainstalowany w 450T zestaw map nie pozwala na nawigację po drogach, a jedynie na przełaj, do określonego punktu. Poradził mi bym dokupiła sobie mapę City Navigator, za jedyne 500 zł. Dodał inteligentnie, że zamieszczone w opisie urządzenia informacje o mapach i nawigacji z wykorzystaniem sieci drogowej to nie jest broń Boże żadne robienie w konia klienta, tylko chwyt marketingowy!
No cóż, poszperałam trochę na własną rękę… i znalazłam darmowe mapy. Na dziś zaplanowałam trasę korzystając z MapSource. Wyjechałam jeszcze przed wschodem słońca, by uniknąć ruchu na drodze w kierunku Żywca i wrócić do domu zanim upał zrobi się iście afrykański.
Urządzenie sprawowało się świetnie. Po wybraniu trybu samochodowego (chodzi wyłącznie o wygląd ekranu) trasa rysowana jest bardzo wyraźnie. Przed skrętem urządzenie najpierw piszczy raz, by można było zmienić pas ruchu, a za chwilę po raz drugi. Najlepszym sprawdzianem jest wg mnie przejazd przez miasto. Przez Żywiec przeprowadził mnie bez żadnych problemów.
Oregon ma bardzo wygodny dotykowy ekran. Obsługuje się go naprawdę rewelacyjnie. Niestety, przy bardzo ostrym słońcu trzeba ustawić podświetlenie na maxa, co skraca żywotność baterii. Urządzenie działa na baterie NiMH, które musimy kupić osobno, no a do nich ładowarkę. Kolejny wydatek to uchwyt rowerowy. Przyznam, że bardzo stabilny, pomimo znacznych rozmiarów urządzenia.
Generalnie jestem zadowolona. Podobają mi się bajery typ profil trasy, możliwość skonfigurowania ekranu wg własnych upodobań, czy nawigowanie do punktu wskazanego palcem na mapie. Stanowczo nie podoba mi się natomiast sposób, w jaki firma Garmin traktuje swych klientów.
Rozkład dzisiejszego dnia mam ułożony nieco inaczej niż zwykle. Rano wpadłam tylko na chwilę do pracy, w południe znalazłam krótką chwilę na przejażdżkę do Wielkiej Puszczy, a po południu muszę iść na służbowe spotkanie. Trasa do Puszczy była już wcześniej opisana. Zamieszczę więc kilka dobrych rad dla tych, którzy mieli pecha, tak jak ja, zostać potrąceni przez auto.
Jeśli sprawcą wypadku jest kierowca auta należy bezwzględnie wezwać policję i zażądać spisania notatki. Notatka musi zawierać nie tylko dokładny opis zdarzenia, ale też numer polisy OC kierowcy. W zależności od doznanych obrażeń natychmiast, a najdalej następnego dnia, udajemy się do lekarza i opowiadamy o tym, co nas boli. Dopilnowujemy, by lekarz wpisał w karcie, że było to zgłoszenie po wypadku. Jeśli chce nam dać L-4 bierzemy bez wahania. W aptece bierzemy imienny rachunek (nie paragon!). Grzecznie udajemy się na wszystkie zlecone badania i skrzętnie gromadzimy wyniki.
Do ubezpieczyciela występujemy najpierw o szkody materialne. Z pewnością odwiedzi nas rzeczoznawca, który obejrzy i sfotografuje zniszczony rower i ubrania. Po czym rower naprawiamy, kupujemy nowe ubranka, a rachunki za wszystko dołączamy do akt szkody.
Po zakończonym leczeniu zaczynamy walkę o odszkodowanie za utratę zdrowia i straty moralne. Znów występujemy do ubezpieczyciela Dołączamy dokumentację medyczną, rachunki za lekarstwa, rehabilitację, prywatne wizyty lekarskie itp., barwnie opisujemy jak niekorzystnie odbiło się to na naszej psychice. Korzystniej jest jednak podpisać umowę z firmą wyspecjalizowaną w dochodzeniu tego typu roszczeń. Ja skorzystałam z usług VOTUM S.A. Firma pobiera 30% od kwoty, która zdoła wywalczyć. Nie musiałam się z nikim użerać, a otrzymana suma w pełni mnie usatysfakcjonowała :)