Muszę przyznać, że pomysł Piotrka był genialny w swej prostocie. Ostatnio ma do załatwienia sporo spraw służbowych w okolicach Krakowa. Zamiast dojeżdżać codziennie autem i nabijać mnóstwo kilometrów, spakował przyczepę, rowery, ubranie robocze czyli garnitur i stanęliśmy na campingu w Pieskowej Skale.
Ledwo ustawiliśmy przyczepę, rozpętała się burza. Pioruny biły, deszcz lał, a nawet gdy ustał, gorąc, duchota i wilgoć były zupełnie jak w amazońskiej dżungli. Słońce przedarło się przez chmury, w atmosferze rozpoczął się chocholi taniec frontów, wyżów i niżów. Barometr w mojej głowie oszalał i zaczął wysyłając coraz mocniejsze sygnały alarmujące o przegrzaniu.
Sygnały owe pozwoliły na jednoznaczne ustalenie, iż centrum pomiaru pogody znajduje się w lewej półkuli mózgowej. Bolało mnie dokładnie pół głowy – od czubka czaszki począwszy, poprzez oczodół, aż po szczękę. Lewa półkula, odpowiedzialna za logiczne myślenie, została całkowicie wyłączona z użytku, a prawopółkulowa intuicja podpowiedziała mi, co znaczy słowo „półgłowek”.
O dziwo, im piękniejsze były wokół widoki, tym bardziej ból się nasilał. Wlokłam się więc zrezygnowana za Piotrkiem, odruchowo tylko co jakiś czas przystając, by strzelić jakąś fotkę.
Ostatni kilometr powrotnej drogi na camping to dość stromy podjazd. Powoli kręciłam pedałami , głęboko wciągając do płuc powietrze. I stał się cud, z każdym kolejnym haustem tlenu ból się zmniejszał, a gdy doturlałam się na camping, byłam już jak nowo narodzona :)
Zapamiętajcie moi mili – podjazd jest najlepszym lekarstwem na wszystkie choroby świata i nawet z półgłówka zrobi człowieka w pełni sprawnego na umyśle ;)
Komputer się zbiesił! Specjalnie wyszukałam camping z dostępem do Internetu, by dostarczać Szanownym Czytelnikom najświeższe, jeszcze ciepłe relacje, a tu podstępna kupa złomu odmówiła współpracy z miejscową siecią wi-fi. Tak to pozostałam daleko w tyle za Kajmanem, który informował o wszystkim na bieżąco. Żywię zatem w pełni uzasadnioną obawę, że wpis ten jest robiony jedynie sobie a muzom, bo kto chciał poczytać o naszej wycieczce szlakiem zamków i wulkanów, uczynił to już dawno :(
Honor jednak nakazuje napisać coś więcej niż przebyty dystans i suma przewyższeń. Piotrek skupił się na historii, mnie pozostała więc jedynie teraźniejszość. Zacznę od „Campingu pod Lasem” w Bolkowie. Wart jest by zrobić mu darmową reklamę. Pięknie położony na skraju miasta zapewnia ciszę i spokój. Stanowiska dla przyczep są świetnie przygotowane – każde ma podłączenie nie tylko do prądu, ale i wody. Trawka pięknie wykoszona, sanitariaty nowe i wypucowane na błysk. W recepcji na powitanie dostaliśmy mnóstwo darmowych map i ulotek reklamowych, w tym mapę tras rowerowych wytyczonych w gminie Bolków.
Niestety z tymi trasami rowerowymi to trochę ściema. Prowadzą po prostu lokalnymi bocznymi drogami, a oznaczenia i owszem są, ale stanowczo nie tam, gdzie powinny. Nie ma ich w mieście, nie wiadomo więc jak z niego wyjechać (pozostaje albo orientacja według drogowskazów albo stron świata), później za to dekorują drzewa i słupy w miejscach, gdzie i tak nie ma innej drogi.
Zwiedzanie okolicy zaczynamy oczywiście od zamku wzniesionego w XIII wieku przez Bolka I, księcia świdnicko-jaworskiego. Najbardziej charakterystyczną częścią twierdzy jest wieża zbudowana na planie kropli wody według normandzkich wzorów. Wystający „dziób” skierowany ku wejściu jest jedynym przykładem tego typu umocnień w Polsce. Dzieje zamku były niezwykle burzliwe. W XV wieku mieszkały tu ponoć czarownice, a rycerz Jan z Czernej upodobał sobie zamek jako punkt wypadowy do łupienia kupieckich karawan. Zamek ma też swoją tajemnicę. Stanisław Stulin, historyk sztuki z Wrocławia twierdzi, że właśnie tutaj ukryta została Bursztynowa Komnata.
Wszystkim wchodzącym na wieżę doradzam stanowczo, by udali się tam w kaskach. Strop nad schodami jest tak niski i często wchodzący w bliski kontakt z głowami zwiedzających, że znaleźli się nawet chętni na odkupienie od nas kasków ;)
Z Bolkowa jedziemy w kierunku Płoniny. Cały czas rozglądam się wokół i mam wrażenie, że to jakiś inny kraj. U nas wre życie, buduje się i remontuje drogi, chodniki, firmy przenoszą się do luksusowych siedzib, a piękne, przypominające dworki a nawet małe pałacyki, domy powstają całymi tysiącami. Tu czas stanął w miejscu. Wszystko wokół jest poniemieckie, nie widać nowych domów, a stare są zaniedbane. Wiele stoi pustych, straszących powybijanymi oknami. Najczęściej słyszanym dźwiękiem jest pianie kogutów.
Dojeżdżamy do Płoniny. Znajdują się tu ruiny średniowiecznego rozbójnickiego zamku i renesansowego pałacu. Stoją tuż obok siebie, ale mają dwóch różnych właścicieli. Do ruin pałacu wstęp jest surowo wzbroniony, do zamku teoretycznie też, albowiem grozi zawaleniem, ale mieszkający w budynku obok miły pan, za zgodą właściciela oprowadza po nim ryzykantów.
Samozwańczy przewodnik ciekawie opowiada o najnowszej historii zamku i prowadzi wszędzie tam, gdzie mury są względnie stabilne. O niezwykle interesujących dziejach tego miejsca najwięcej dowiedzieć się można z tej stronki.
Ruiny są niezwykle romantyczne, pięknie położone na stromej skale, w miejscach, gdzie drzewa nie zasłoniły jeszcze widoku, podziwiać można panoramę okolicy.
Nie wszędzie można normalnie dojść, są miejsca gdzie trzeba się wspiąć po skale. Piotrek zostaje i podziwia widoki. Ja lubię patrzeć na świat z góry, więc udaję się za przewodnikiem. Przy schodzeniu proszę go o zrobienie fotki. Trochę rozmazana, ale jest.
Z żalem opuszczamy Niesytno. Kierujemy się na północ. Krajobraz się zmienia. Góry oddalają się od siebie wzajemnie, przybywa przestrzeni. Jedziemy drogami wśród łąk i lasów, mijamy ciche wsie i miasteczka. Wciąż towarzyszy mi wrażenie podróży w czasie.
Na chwilę zatrzymujemy się w Mysłowie, by rzucić okiem na należący niegdyś do opatów lubiąskich (inne źródła podają krzeszowskich) pałac w Mysłowie. Jest niedostępny dla turystów, jedziemy więc dalej.
Dojeżdżamy do zamku w Lipie. Zbudowany został przypuszczalnie na przełomie XIII i XIV wieku. Powszechnie przyjmuje się, że powstał z inicjatywy przedstawiciela któregoś ze śląskich rodów rycerskich, niektóre źródła jednak wiążą go z zakonem templariuszy. Templariuszom przypisuje się też założenie najstarszej we wsi kopalni „Elisabeth”. Poszukiwano tu i próbowano wydobywać rudy żelaza i miedzi, a także złota i srebra.
Do teorii, że budowniczymi zamku byli templariusze, nie pasuje zagadkowa piramida. Znany wszystkim kształt sugeruje raczej jakiegoś dalekiego potomka Cheopsa ;) W wnętrzu piramidy znajduje się studnia, do której słońce pada na wprost dokładnie w dniu letniego przesilenia.
Ruiny są w bardzo złym stanie i grożą zawaleniem, a wstęp do nich jest zakazany, na szczęście jednak dowiedzieliśmy się o tym dopiero na sam koniec, gdy po dokładnej penetracji wszelkich możliwych zakamarków wyszliśmy z drugiej strony zamku.
Pogórze Kaczawskie zwane jest Krainą Wygasłych Wulkanów. Zaledwie kilkanaście milionów lat temu unosiły się tu kłęby gazów i pyłów wulkanicznych. Spod ziemi dobiegały głuche odgłosy, uwalniane przy trzęsieniach. Żarzyły się pokryte stygnącą lawą zbocza wulkanów.
Z czasem stożki się obniżyły, zarosły bujną roślinnością, wciąż jednak są dominującym elementem krajobrazu. Jednym z nich jest Czartowska Skała - bazaltowy komin stanowiący pozostałość po wulkanie tarczowym, który w trzeciorzędzie pokrywał pobliskie tereny lawą. Obecnie jest to pomnik przyrody, z doskonale widoczną wyraźną słupowatą oddzielnością bazaltu.
Ostatnim punktem programu jest pochodzący z XVIII wieku pałac w Jastrowcu, zwany „zamkiem na wodzie”. Wielkie rozczarowanie, bo wody ani śladu. Bryła budynku też szczególną finezją nie grzeszy.
Jeszcze tylko rzut oka na stający przy drodze zamek w Świnach i wracamy na camping. Jestem urzeczona. Krajobrazy, zamki, atmosfera minionej epoki na długo pozostaną mi w pamięci. Bardzo chciałabym kiedyś tu wrócić. Sporo jeszcze zostało do zobaczenia.
Ostatni dzień na Litwie. Jedziemy do Trok. Nad jeziorem, w pobliżu zamku są stoiska z najpiękniejszymi na Litwie, oprawionymi w srebro bursztynami, a biżuteria to, jak wiadomo, dla kobiety najlepsza pamiątka :)
Trzeba nam jeszcze po raz ostatni zjeść wspaniały czosnkowo-ogórkowy chłodnik, wstąpić na lody do kawiarenki, z tarasu której rozciąga się widok na jezioro i zamek. Przejechać się ścieżką wokół jeziora.
Oprócz opisanych na blogu wycieczek rowerowych, robiliśmy też samochodowe, by móc zobaczyć jak najwięcej. Zastanawiam się teraz, co zrobiło na mnie największe wrażenie. Czy może Wilno – miasto kościołów? Jest ich tu mnóstwo, właściwie można powiedzieć, że oprócz Góry Zamkowej z Wieżą Giedymina, kościoły są jedyną atrakcją Wilna.
Wybudowanym w stylu gotyku płomienistego kościołem św. Anny zachwycił się Napoleon. Wypowiedział zdanie cytowane chyba we wszystkich książkach o Wilnie „postawić św. Annę na dłoni i przenieść do Paryża”. Na szczęście nie udało mu się!
Największe wrażenie robi niewątpliwie ufundowana przez Jagiełłę katedra św. Stanisława, gdzie spoczywa m. in. Barbara Radziwiłłówna. Nie chodzi tu tylko o piękno architektoniczne, bo katedra nie ma sobie równych pośród dzieł klasycyzmu na terenach dawnej Rzeczypospolitej, ale o atmosferę przywodząca na myśl wielowiekowy związek Litwy z Polską.
Miejsce, które trzeba obowiązkowo odwiedzić to jeden z symboli Wilna - Ostra Brama. Sława obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej rozciąga się daleko poza granice Litwy i Polski. Obraz zawieszony jest nad ołtarzem, naprzeciwko dużych okien, przez które widoczny jest z ulicy. Ściany kaplicy wypełnia 14 tys. wotów, wykonanych głównie ze złota i srebra, a pośród nich ofiarowana przez marszałka Piłsudskiego blaszka z napisem „Dzięki Ci Matko za Wilno”.
Serce marszałka pochowane jest w grobie jego matki, na cmentarzu na Rossie, jednym z czterech najważniejszych polskich cmentarzy obok warszawskich Powązek, krakowskiego cmentarza Rakowickiego i lwowskiego Łyczakowa. To miejsce pochówku wielu sławnych Polaków było celowo dewastowane przez władze radzieckie. Plądrowano groby, umyślnie wycinano drzewa tak, by padały na zabytkowe nagrobki, z których wiele stanowi prawdziwe dzieła sztuki.
Jak już pisałam wcześniej na blogu, jedyne co obecnie buduje się na Litwie, to zamki warowne. Również w Kownie odbudowywana jest pochodząca z XIV w. warownia. Jej powstanie przypisuje się, w zależności od źródła Litwinom bądź Krzyżakom.
Najsmutniejszym zabytkiem Kowna jest kościół św. Jerzego. Jego historia jest długa i burzliwa. Niegdyś należał do zakonu bernardynów, był palony i restaurowany. W 1954 r. zamieniono świątynię na magazyn ministerstwa zdrowia, co doprowadziło do opłakanego stanu, w którym pozostaje do dziś.
Kiejdany to miasto, znane nam dotąd z Sienkiewiczowskiego „Potopu”. Dziś niewiele już świadczy o tym, że kiedyś było rezydencją magnacką. Opisywana w przewodnikach starówka jest mocno przereklamowana, a wystarczy zapuścić się 10 metrów w jakąkolwiek boczną uliczkę, by ujrzeć obraz opuszczenia i zaniedbania. Miasteczko jest ciche i senne. Byliśmy tu chyba jedynymi turystami.
Najsłynniejszym litewskim nadmorskim kurortem jest Połąga. Roi się tu międzynarodowy tłum. To dobre miejsce wyłącznie dla tych, którzy lubią tłok i hałas. Nas zmęczyły one tak bardzo, że nie poszukaliśmy nawet znajdującego się w pałacu Tyszkiewiczów muzeum bursztynów.
Kłajpeda to z kolei miasto dla tych, którzy mają zbyt dużo pieniędzy i chcą się ich pozbyć w jakiś głupi sposób. Szczególnie restauracje wyspecjalizowane są w sprawnym drenażu portfeli i nieobciążaniu przy tym żołądka.
Oprócz starej przystani promowej i placu teatralnego nie ma tu zbyt wiele do zwiedzania. Marzący o wygranej w totolotka powinni tylko poszukać przynoszącego szczęście kominiarza i koniecznie dotknąć wmurowanego w ścianę guzika ;)
Z Kłajpedy koniecznie należy przepłynąć promem na Mierzeję Kurońską i odwiedzić znajdujące się w Kupgalis delfinarium i znajdujące się w dawnej pruskiej twierdzy Muzeum Morskie.
Mierzeja Kurońska jest rajem dla rowerzystów. Wśród wydm i sosnowych lasów poprowadzono tu dziesiątki kilometrów ścieżek rowerowych. Jest też wiele wypożyczalni rowerów. Ciekawostką jest styl jazdy większości turystów: „przerzutkom mówimy stanowcze nie!” – polegający na wprowadzaniu roweru na każdy, najmniejszy nawet podjazd i dostojnym zjeździe z górki ;)
Jakoś tak jest, że im piękniejszy urlop, tym szybciej się kończy. Nasz niestety też dobiegł kresu. Zaczęłam robić ten wpis w ostatnim dniu naszego pobytu na Litwie, ale nie zdążyłam i kończę w domu. Już teraz wiem, za czym będę tęsknić najbardziej – za ciepłą i kryształowo czystą wodą litewskich jezior, za bezludnymi wysepkami, za ciszą przerywaną tylko pluskiem wioseł. Za pustymi drogami, zapachem sosnowych lasów, wioskami, w których czas się zatrzymał. Żegnaj, Litwo…
Cudownie jest czasem leżąc nad wodą pomarzyć o niebieskich migdałach, poopalać się, popływać w jeziorze. Dzięki trwającym już kilka dni upałom woda osiągnęła temperaturę 26 stopni, jest tak cudowna, że aż nie chce się z niej wyjść. Takim właśnie słodkim lenistwem postanowiłam uczcić swoje dzisiejsze urodziny. Jedyny wyjazd rowerowy miał konkretny cel – pojechaliśmy do Trok na regionalną ucztę – rosół z kołdunami, gołąbki w liściach winogron i lody :)
Zaspaliśmy. Plany były ambitne, budzik nastawiony na 5 rano, niestety ani ja, ani Piotrek go nie usłyszeliśmy. Zanim wypiliśmy poranną kawę, słońce było już wysoko na niebie i niemiłosiernie prażyło ziemię. 35 stopni w cieniu. W takich warunkach nie da się jeździć, postanawiamy zatem pokręcić się tylko krótko po najbliższej okolicy. Kilka dni temu w informacji turystycznej otrzymaliśmy mapkę z miejscowymi atrakcjami. Spróbujemy je odnaleźć.
Jedzie nam się świetnie drogą, po której z rzadka tylko przejeżdża jakiś samochód. Teren jest pagórkowaty, co chwila otwiera się widok na malownicze jezioro.
Pierwszą atrakcją, która zamierzamy odszukać jest grodzisko w Daniliszkach (Daniliskes). Wyobrażamy sobie coś na kształt naszego Biskupina. Wielkie drogowskazy podtrzymują to mniemanie. Droga, początkowo asfaltowa, wkrótce zmienia się w szuter.
Na kolejnym leśnym rozjeździe nie ma jednak żadnych wskazówek. Na szczęście tuż obok jest dom, którego mieszkańcy informują nas, że należy jechać wzdłuż linii energetycznej. Jechać jednak się nie da, trawa miejscami jest po pas, nasza prędkość podróżna spada niemal do zera, co wprawia w euforię miejscowe komary i inne latające paskudztwo. Na taką okazję czekały całe życie. Już one teraz upuszczą nam krwi!
Jakoś jednak przedzieramy się co celu. Tu widok ścina nas z nóg. Pagórek, tablica i to wszystko! Grodzisko to tu kiedyś było, ale teraz skutecznie zamaskowane jest lasem. Niestety, nie mamy ze sobą saperki, żeby pobawić się w archeologów.
Zgodnie z turystyczną mapką główna atrakcją Siemieliszek jest zabytkowa zabudowa. Prawdę mówiąc jest dokładnie taka sama jak wszędzie. Tu, na Litwie, doprawdy trudno zobaczyć inne domy.
Czas mija, zaczynamy odczuwać głód. Zrobiłam wprawdzie kanapki, ale zapomnieliśmy ich zabrać. Kupujemy więc małe co nieco i uzupełniamy zapas wody. Na skwerku przy kościele robimy krótki postój. Kościół wygląda na opuszczony, ale tu właściwie wszystko tak wygląda.
Posileni, postanawiamy zobaczyć jeszcze Wysoki Dwór (Aukstadvaris), gdzie rośnie dąb, pod którym siadywał i pisał Mickiewicz. Przejeżdżając przez miejscowość trafiamy na opactwo dominikańskie. O dziwo, jest tablica informacyjna zawierająca również tekst w języku angielskim. Opactwo zostało wybudowane w latach 1629-35. Znajdowała się tu również szkoła podstawowa. Opactwo było dwa razy zburzone, raz częściowo spalone i sukcesywnie odbudowywane. W 1832 roku Rosjanie zlikwidowali opactwo i szkołę, a budynek przeznaczyli dla wojska. Później była tu również szkoła dla pań, restauracja, a obecnie jest siedziba wspólnoty religijnej.
Mapka, z którą szukamy dębu jest w takiej skali, że praktycznie służy wyłącznie w celu trafienia do określonej miejscowości. O dąb wypytujemy mieszkańców miasteczka. Jest za dworkiem, w którym Mickiewicz kiedyś gościł. Żeby go zobaczyć i sfocić musimy bohatersko stąpać po pokrzywach. Przypominają mi się słowa ballady „zbrodnia to niesłychana, pani zabija pana”. Pewnie skubaniec też nie kosił pokrzyw ;)
Pora na obiad. W restauracji podają nam menu w języku angielskim, jeden kelner nawet włada tym językiem. Zamawiamy danie regionalne, wielką kluskę ziemniaczaną nadziewaną mięsem z przesmażoną cebulką i polaną sosem śmietanowym z szynką. Palce lizać!
Stąd mieliśmy już wracać na camping prowadzącą do Wilna drogą A16. Ruch nie jest wprawdzie duży, ale jeżdżą głownie tiry. Postanawiamy zatem nadłożyć trochę drogi, ale jechać w ciszy i spokoju.
Przejeżdżamy przez Onuskis. Mapka informuje nas o zabytkowej zabudowie i wartym zobaczenia kościele. Na temat kościoła nie znajdujemy nigdzie żadnej informacji. Zapewne jednak jest to kościół katolicki, bo na placu kościelnym są groby księży o polskich nazwiskach.
Obok kościoła jest duży, wybrukowany kocimi łbami plac. Pewnie odbywały się tu kiedyś targi. Wystarczy przymknąć oczy, by zobaczyć kramy i targujących się…
Wracamy na camping. Na drodze 220 z Rudiskes do Trok ruch samochodowy jest nieco większy. Z przykrością zauważamy, że kierowcy nie są tu przychylnie nastawieni do rowerzystów, a może po prostu nie wiedzą jak się wobec nas zachować. Trąbienie i wymuszanie pierwszeństwa jest częste. Fakt, że przez ostatnich kilka dni nie widzieliśmy ani jednego bikera. Być może doświadczenia kierowców ograniczają się do babć pedałujących do sklepu i na widok jadącego auta szybko uciekających na pobocze.
Wreszcie camping. Jakoś tak mimo woli wyszła nam setka. Należy więc się teraz zimne piwo :)
Wczoraj pływając z Piotrkiem kanadyjką podziwialiśmy stojący na brzegu jeziora Galve pałac Tyszkiewiczów w Zatroczu. Dziś postanowiliśmy go zwiedzić. Wsiadamy zatem na rowery i wyruszamy drogą wokół jeziora.
Pałac został wybudowany w latach 1896-1901. Otacza go wielki park, o powierzchni prawie 60 ha. Aktualnie trwają tu prace renowacyjne, porządkowany jest teren wokół pałacu.
Mamy pecha, przyjechaliśmy zbyt wcześnie. Pałac można zwiedzać dopiero od jedenastej. Sympatyczny strażnik rozmawia z nami chwilę, wpuszcza na zamknięty teren parku i zaprasza by przyjechać tu raz jeszcze.
Wczoraj w informacji turystycznej zaopatrzyliśmy się w przeróżne mapy. Okazało się jednak, że brakło wśród nich mapy najbliższej okolicy. Bez niej nie da się rozsądnie planować wycieczek. Upał robi się coraz większy i dochodzimy do wniosku, że musimy zaopatrzyć się w dużą ilość płynów. Tego się nie da przewieźć na rowerze. Wracamy zatem na camping i samochodem udajemy się do Trok. Najpierw postanawiamy jednak zwiedzić zamek na wyspie. W pobliżu zamku niemal wszystkie podwórka domków zamieniono w miniparkingi, jeśli więc ktoś przyjedzie tu rowerem, można, za drobną opłatą kilku litów, bezpiecznie go na takim zostawić.
Bilet wstępu do zamku kosztuje 24 lity. Trocki zamek na wyspie to symbol Litwy, jego zdjęcie zobaczyć można na okładce każdego przewodnika. Wokół tłumy turystów. Udaje nam się wypatrzeć wycieczkę z polskojęzyczną przewodniczką, przyłączamy się i pilnie słuchamy.
Zamek na wyspie (salos pilis) został założony na wyspie jeziora Galve na początku XIV w. Najpierw była to warownia drewniana, wzniesiona przez Kiejstuta. Jego syn Witold ukończył zamek murowany. W 1392 r. wielki książę przeniósł się tu na stałe, mimo że stolicą było Wilno. Rolę rezydencji królewskiej zamek pełnił do czasów Zygmunta Augusta. Potem stracił znaczenie, a po wojnie z Moskwą w 1655 r. popadł w ruinę. Zrekonstruowano go w ubiegłym wieku.
Historia to dla mnie nie tylko daty i orężne zmagania. W muzeach zawsze najbardziej interesują mnie przedmioty codziennego użytku. To one najwięcej mówią o tym, jak wyglądało życie naszych przodków.
Tu znajduję naprawdę wiele ciekawostek. Niestety, są umieszczone w gablotach, światło jest kiepskie i bardzo trudno je sfotografować, błysk lampy odbija się w szybach. Długo przyglądam się każdemu cacku, w końcu Piotrek traci cierpliwość i zaczyna mnie delikatnie poganiać. No trudno…
W informacji turystycznej kupuję brakującą mapę. W supermarkecie oprócz wody i izotoniku wypatruję miejscowych produktów. Większość towarów jest dokładnie taka sama jak u nas, udaje mi się jednak wypatrzeć przekąski z różnych gatunków sera. Mają kształt grubych paluszków i wyglądają bardzo apetycznie.
Troki są maleńkim miasteczkiem. Jest to jednak największa atrakcja turystyczna Litwy i wszystko jest tu już europejskie – można płacić kartą, kelnerzy mówią po angielsku.
Obiad zjadamy znów w karaimskiej restauracji „Kybynlar”. Tym razem wybieram pieróg z siekaną baraniną. Zaspokoiwszy głód wracamy na camping. Porę największego upału przeczekujemy kąpiąc się w jeziorze. Woda jest kryształowo czysta, ale jak dla mnie zbyt zimna, ma zaledwie 22 stopnie.
Po południu upał nieco zelżał wsiadamy zatem na rowery i jedziemy odkrywać prawdziwą Litwę. Do Rykont (Rykantai) dojeżdżamy asfaltem. We wsi zaczynają się dawno zapomniane już w Polsce „kocie łby”.
Kościół św. Trójcy w Rykontach opisany jest barwnie w przewodniku po Litwie. Jest to dawny zbór kalwiński wystawiony ok. 1585 r. W 1688 r . Kanclerz litewski Marcin Ogiński przekazał świątynię dominikanom z Trok. Są tu piękne freski, zabytkowy drewniany ołtarz.
Niestety, nie prowadzi do niego żaden drogowskaz. Pytamy więc o drogę. Zapytany mężczyzna mówi po rosyjsku, na szczęście dawno temu uczono nas tego języka. Zgodnie z naszymi przypuszczeniami kościół jest zaniedbany. Na placu kościelnym jest kilka grobów, na tabliczkach nagrobnych widnieją polskie nazwiska.
Dalej jedziemy w kierunku Landwarowa (Landvaris). Zaczyna się słynny litewski szuter. Wiedziałam, co mnie tu czeka i przezornie kupiłam sobie wcześniej odpowiednie opony, jedzie mi się więc dobrze. No, może za wyjątkiem tych chwil, gdy przyjeżdżające auto wzbija tumany pyłu. Po jakimś czasie oczy zaczynają mnie piec, w płucach mam kamieniołom. Obsypana pyłem wyglądam jak swój własny pomnik.
Dojeżdżamy do Landwarowa. Początkowo nosił nazwę Pietruchowo i był własnością Sapiehów, a po 1850 r. Tyszkiewiczów. Najważniejszym zabytkiem jest pałac Tyszkiewiczów w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora Grauzys. Wygląda imponująco, możemy go jednak obejrzeć tylko przez płot. W dodatku ukryty jest za drzewami.
Dalej jedziemy do Starych Trok (Senieji Trakai), które w okresie rządów Giedymina były stolicą Litwy. Później stały się siedzibą Kiejstuta. Tu przyszedł na świat WKL Witold. W późniejszym okresie straciły na znaczeniu, do czego przyczyniło się zniszczenie zamku przez Krzyżaków oraz konkurencja ze strony Wilna i Trok.
Pora wracać na camping. Postanawiam przetestować GPS. Początkowo jedziemy szutrem, później jednak wjeżdżamy w leśną drogę. OFF, którym spryskaliśmy się przed wyjazdem zdążył już jednak wywietrzeć i krwiożercze bestie usiłują nas pożreć żywcem. Przedzierając się przez krzaki jak niepyszni wracamy do drogi, rezygnujemy z usług Garmina i główną, asfaltową drogą jedziemy do Trok.
Wreszcie na miejscu. Na skórze mamy dziesiątki palących śladów po ukąszeniach. Na szczęście zimny prysznic łagodzi nieco nasze cierpienia. Od jutra będziemy zabierać ze sobą OFF na wszystkie wycieczki.
Rozpoczyna się nasza sentymentalna podróż po Litwie. Chcemy z Piotrkiem ten urlop spędzić tropiąc ślady historii, delektując się sielskimi widokami zarówno z siodełka roweru, jak i pokładu łódki. Donikąd się nie spieszyć, nie patrzeć na zegarek, cieszyć każdą chwilą…
Rano długo odsypialiśmy trudy wczorajszej kilkusetkilometrowej podróży i rozbijania obozowiska. Po śniadaniu i porannej kawie wyruszamy na rekonesans do Trok. Pierwszą miła niespodzianką jest wytyczona wokół jeziora Galve ścieżka rowerowa. Początkowo asfaltowa, prowadząca wzdłuż drogi, późnej schodząca nad jezioro.
Liczące ok. 7 tysięcy mieszkańców Troki to jedna z największych atrakcji turystycznych Litwy. Niemal wszystkie zabytki Trok leżą przy głównej ulicy prowadzącej do zamku na wyspie. Po obu jej stronach stoją urocze drewniane domki.
Na początek szukamy informacji turystycznej. Kolejna miła niespodzianka, pracująca tu pani mówi nie tylko p angielsku, ale i po polsku. Wychodzimy obdarowani stertą map i folderów.
Zwiedzanie zaczynamy od pochodzącej z XIX w. Cerkwi Narodzenia Najświętszej Bogurodzicy. Z zewnątrz nie wygląda zachęcająco, nie bardzo jest też jak ją sfotografować. Wnętrze jednak jest ciekawe.
Najcenniejszym elementem barokowego wyposażenia jest zamieszczony w ołtarzu cudowny wizerunek Matki Boskiej Trockiej. Według historyków obraz pochodzi z II poł. XVI wieku, według legendy jest darem bizantyjskiego Emanuela II Paleologa dla Witolda z okazji jego chrztu. Niestety, kościelną kratę spina potężna kłódka i zdjęcie wnętrza zrobić mogę jedynie przez szybkę :(
W latach 1362-82, w najwęższym miejscu półwyspu Kiejstut wzniósł zamek z kamienia, z murem o wysokości 9 metrów i 11 basztami. Rozległe terytorium, które zajmował, pozwala przypuszczać, że początkowo mieściła się w nim cała osada. Po uzyskaniu przez Troki praw miejskich zamek stał się siedzibą władz miasta. W 1655 roku został zniszczony przez wojska moskiewskie. Po II wojnie światowej dokonano w nim niewielkich prac rekonstrukcyjnych.
Udajemy się do maleńkiego lecz bardzo ciekawego muzeum – jest to Karaimska Wystawa Etnograficzna. Tu ciekawostka. Piotrek kupił bilety i wszedł pierwszy, ja zostałam pilnować rowerów. Zauważyła to pracująca w muzeum pani, z oburzeniem stwierdziła, że tu nikt nie kradnie, ale jeśli jej nie wierzymy, to nam rowerów przypilnuje, żebyśmy mogli zwiedzać razem.
Karaimi byli jednym z najbardziej egzotycznych narodów zamieszkujących polskie kresy. Na Litwę trafili znad Morza Czarnego, sprowadzeni przez Witolda. W muzeum można zobaczyć broń, odzież, przedmioty codziennego użytku.
Tuż obok stoi kienesa – pochodzący z XVIII w. karaimski dom modlitwy. Wnętrze świątyni rozdzielone jest ażurowa ścianką na części dla kobiet i dla mężczyzn.
Zamawiam znakomity na upał chłodnik karaimski z czosnkiem i ogórkiem, karaimski pierożek z ciasta warstwowego z mięsem i ziemniakami i miejscowe ciemne piwo. Kolejna miła niespodzianka – wszystko to razem kosztuje (po przeliczeniu) ok. 10 zł.
Nasyceni wracamy na camping i szykujemy się do dalszych atrakcji :)
Zmieniamy stroje i wodujemy kanadyjkę. Z góry przepraszam Szanownych Czytelników za dalszą część wpisu. Wiem, że to blog rowerowy, ale pływanie kanadyjką to nasza druga pasja i nie mogę się więc oprzeć, by nie wrzucić kilku fotek.
Jezioro Galve jest urocze, ma bardzo urozmaiconą linię brzegową. Dziś chcemy zobaczyć od strony wody najsłynniejszy z trockich zabytków czyli zamek na wyspie oraz pałac Tyszkiewiczów. Wybieramy się do nich jutro rowerami, wtedy też zamieszczę opis.
Kocham góry. Nie ma chyba nic piękniejszego niż ośnieżone, błyszczące w słońcu szczyty. Postanowiliśmy zatem z Piotrkiem, pomimo lekkiego zmęczenia wczorajszą rundką po Spiszu, udać się w Tatry.
Wszystkim, którzy zamierzają jeździć po Słowacji polecam cykl turystycznych map rowerowych VKU (Vojenský Kartografický Ustaw). Jest ich dziewięć i obejmują całą Słowację. Do każdej jest dołączona część opisowa, zawierająca również profil trasy.
Szlak ten częściowo pokrywa się z Drogą Wolności (Cestą Svobody) i wiedzie przez lasy i łąki u podnóży Tatr Wysokich i Bielskich, łącząc wyloty dolin i poszczególne miejscowości podtatrzańskie.
Bardzo urozmaicona krajobrazowo Dolina Mięguszowiecka należy do najczęściej odwiedzanych w Tatrach. Pierwszym jej właścicielem był hrabia Botyz. Otrzymał ją w 1264 r. od króla Beli IV, którego na polowaniu w Tatrach podobno uratował przed rozjuszonym niedźwiedziem. Długo była własnością jego potomków. Później zmieniała właścicieli, a od 1928 roku tereny doliny są własnością państwa.
Droga cały czas stromo pnie się w górę. Wszyscy rozsądni ludzie wjeżdżają tu na rowerach górskich. Jazda na Kellysku z sakwami jest naprawdę ciężka. Kilka razy muszę go podprowadzać :(
W końcu jednak docieramy do Popradzkiego Stawu. Leży on na wysokości 1494 m n.p.m. Jezioro ma prawie 7 ha powierzchni. W przeszłości nosiło nazwę Rybi Staw. Dzisiejsza nazwa wiąże się z wypływająca z niego rzeką.
Pierwszy obiekt turystyczny na brzegu jeziora powstał w 1879 roku, było to jednoizbowe drewniane schronisko. Już w następnym roku schronisko spłonęło. O podpalenie byli podobno obwinieni zielarze, którzy traktowali turystów jako zagrożenie ich egzystencji. Nowe, kamienne schronisko wybudowano w roku 1881, jednak po dziewięciu latach działalności i ono zamieniło się w popiół. Trzecie z kolei wybudował Franciszek Mariassy. Przebudowywano je kilkakrotnie. Jego drewniana część zawaliła się w 1961 roku pod ciężarem śniegu. Rezultatem kolejnych rekonstrukcji jest dzisiejszy górski hotel nad Popradzkim Stawem.
Piotrek udaje się do schroniska na piwko. Ja przezornie wybrałam się na wycieczkę w obuwiu, w którym można chodzić po górskich szlakach. Ruszam więc najpierw ścieżką dookoła stawu, a potem wspinam się nieco wyżej, by móc sfotografować staw z góry.
Jednym z górujących nad stawem szczytów jest Szatan. Związana jest z nim legenda.
Jeden z węglarzy wypalających drewno nad Popradzkim Stawem spotkał pewnego razu w dolinie dziwnego mężczyznę, z ciężarem na plecach, który zwrócił się do niego z prośbą o niezwykłą przysługę. Poprosił, aby ten pomógł mu przenieść ciężki worek na przełęcz na Grani Baszt. Brzęk proponowanej zapłaty szybko przekonał biednego węglarza i niebawem obaj zaczęli wspinać się stromym żlebem w górę. Jednak tuż przed przełęczą zastała ich noc. Jasna księżycowa noc była bardzo zimna. Tajemniczy cudzoziemiec nazbierał stos kamieni, napluł na niego i wtedy spomiędzy skał wyskoczyły płomienie. Przerażony węglarz szybko zrozumiał, że ma do czynienia z samym Szatanem – piekielnym strażnikiem skarbów ukrytych we wnętrzu Tatr. Przez całą noc nie zmrużył oka ze strachu i gdy tylko się rozwidniło, pognał w dół do wsi, pokazać ludziom złote ziarenka, na które zapracował w Dolinie Mięguszowieckiej. Wielu odważnych wybierało się potem w poszukiwaniu skarbu na zbocza stromego szczytu, który od tamtych czasów nosi nazwę Szatan. Jednak piekielny strażnik skarbu zawsze przepędzał ich, spuszczając kamienne lawiny.
Nie wiadomo czy szatan i jego skarby rzeczywiście ukrywają się we wnętrzu najwyższego szczytu Grani Baszt. Prawdą jednak jest, że bardzo często padające kamienie walą się Szatanim Żlebem w dół.
Dawno, dawno temu, gdy dzieci były małe, a my młodzi, spędzaliśmy kilkakrotnie wakacje na Słowacji. Pluskaliśmy się w basenach termalnych, chodziliśmy po górach i zwiedzaliśmy Postanowiliśmy z Piotrkiem tak zaplanować trasę, by odwiedzić znane i długo niewidziane miejsca.
Pierwszy na naszej drodze był Vrbów. Znajduje się tu kąpielisko termalne z siedmioma basenami z wodą o temperaturze od 26°C do 38°C. Woda w basenach ma liczne właściwości lecznicze i uważana jest za jedną z najlepszych pod tym względem w Środkowej Europie. Samo miasteczko jednak tylko z daleka wygląda malowniczo. Większość domów jest zdewastowana, a po ulicach snują się znudzeni Cyganie.
Spiski Czwartek to dawna osada słowiańska, która dzięki dogodnemu położeniu przekształciła się w miasteczko targowe. Wyraźną dominantę stanowi kościół św. Władysława z końca XIII wieku. Zbudowany jest w stylu gotyckim, z elementami stylu romańskiego i barokowego. W jego wnętrzu znajduje się cenna wczesnogotycka chrzcielnica. W 1473 roku kościół powiększono o gotycką kaplicę Zapolskich, uważaną za najpiękniejszą na Słowacji.
Według legendy Lewocza zajmowała w przeszłości bardzo mały obszar. Mieszczanie udali się więc do króla Karola Roberta z deputacją o poszerzenie granic miejskich. Ten przyjął ich łaskawie i zarządził: „Niech krwi wójta Lewoczy będzie dana ziemię zyskująca siła.” Kiedyś wójt i podżupan polowali na swoich, sąsiadujących ze sobą, ziemiach. Gdy w czasie polowania ulubiony pies podżupana przebiegł na teren Lewoczy, wójt zastrzelił zwierzę. W odwecie podżupna postrzelił wójta. Polujący z wójtem, zamiast udzielić mu pomocy, przyszli na terytorium podżupna i nosili ciało dotąd, dopóki spływała z niego krew. Wyznaczona krwią wójta duża część terenu przypadła w ten sposób Lewoczy. Dopiero potem lewoczanie odwieźli martwego wójta do domu i pochowali bez prawej ręki, Tę bowiem, według saskich zwyczajów, odjęto zabalsamowano i szklanej skrzyni wystawiono w Sali ratusza. Miała tam pozostać do czasu, aż śmierć wójta będzie pomszczona. Dopiero wtedy ręka będzie pogrzebana obok ciała.
Dobrze prosperująca dzięki dogodnemu położeniu na szlaku handlowym Via Magna szybko rozrosła się w miasto z wieloma przywilejami, a z czasem stała się wolnym miastem królewskim. Dla sytuacji gospodarczej miasta największe znaczenie miało prawo składowania towarów. Pierwsze oznaki stagnacji Lewoczy zaczęły pojawiać się pod koniec XVI w. Było to związane przede wszystkim ze spadkiem znaczenia miast europejskich wywołanym przez wielkie odkryci geograficzne. Centrum Lewoczy jest rozległy prostokątny Plac Mistrza Pawła. Otacza go ponad 50 interesujących domów dawnych mieszczan i patrycjuszy.
Do najcenniejszych zabytków sakralnych na Słowacji należy kościół farny św. Jakuba. Zbudowano go w XIV w. w stylu gotyckim, na miejscu starszego kościoła z 1280 r. Niezwykle cenne jest wnętrze świątyni, które jest właściwie jedynym w swoim rodzaju miejscem średniowiecznej sztuki sakralnej. Późnogotycki ołtarz główny, o wysokości 18,6 metra, jest najwyższym tego typu ołtarzem na świecie. Wykonał go z drewna lipowego największy średniowieczny artysta Słowacji – mistrz Paweł z Lewoczy. Niestety, z powodu prac remontowych, kościół był zamknięty i tym razem nie nacieszyliśmy się widokiem ołtarza.
Historyczne centrum Lewoczy otaczają miejskie mury obronne. Najstarsze części obwarowań powstały już w XIII w, a całe miasto zamknięto murami do 1410 r. Obwarowanie tworzy wysoki mur wewnętrzny i zewnętrzny. Wokół była głęboka na dwa metry fosa, a mury były w wielu miejscach wzmocnione basztami i wieżami.
Dalej kierujemy się w stronę Zamku Spiskiego, który swym ogromem sprawia naprawdę duże wrażenie. Ze swą powierzchnią ponad 4 hektary jest jednym z największych w Europie środkowej zrujnowanych zespołów zamkowych. Budowa średniowiecznego zamku na trawertynowym wzniesieniu datuje się na początek XII wieku. Początkowo pełnił on rolę twierdzy granicznej na północnej granicy wczesnofeudalnego państwa węgierskiego. Potem stał się na kilka stuleci siedzibą żupana spiskiego.
W środku romańskiego zamku stała potężna okrągła wieża mieszkalna. W XII w. powiększono zamek o piętrowy pałac romański. Po najeździe tatarskim wzmocniono jego system obronny, a potem kilkakrotnie rozbudowywany. W 1780 roku zespół zamkowy strawił pożar i dumny Zamek Spiski zmienił się z czasem w ruinę.
W 1970 roku rozpoczęła się żmudna konserwacja obwarowań i pałaców, realnie zagrożonych przez niestabilność podłoża skalnego. W 1993 r. zamek wpisano na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Dzisiaj mieszczą się tu ekspozycje Muzeum Spiskiego, dotyczące dziejów zamku, średniowiecznej broni i sądownictwa feudalnego.
Kolejny epizod na trasie chluby mi nie przynosi - w pobliżu miejscowości Żehra, wprowadzona w błąd tabliczką oznajmiającą koniec wsi, pomyliłam skrzyżowania i bez sensu nadrobiliśmy parę kilometrów :(
W końcu jednak dojechaliśmy do kolejnego celu na naszej trasie czyli Spiskich Vlachow. Średniowieczna historia miasteczka sięga połowy XIII wieku. Do XVIII wieku wydobywano na tutejszych terenach rudę miedzi, którą wożono do miejscowej huty. Kupcy i rzemieślnicy czerpali zyski z tranzytowego położenia miasta na szlaku z Gemeru do Polski.
Na rynku dominuje kościół św. Jana Chrzciciela. Dawnej budowli romańskiej zachowało się bardzo mało. W 1434 roku uszkodzona świątynię zburzono i odbudowano w stylu późnogotyckim. Z tego właśnie okresu pochodzi zabytkowa chrzcielnica. Innym cennym elementem wystroju kościoła jest krucyfiks z pracowni mistrza Pawła z Lewoczy. Niestety, kościół był zamknięty i krucyfiksu nie zobaczyliśmy :(
We wszystkich spiskich miejscowościach jest wielu Romów, a Bystrany, które po drodze mijaliśmy, są zamieszkane przez nich w całości. Droga prowadziła pod górę, więc jechaliśmy wolno i mogliśmy się napatrzeć na smutną, wręcz przerażającą egzotykę. Widok taplających się w mętnej, powodziowej wodzie dzieci, dorosłych plączących się najwyraźniej bez celu, nędzy, domów zrujnowanych albo nigdy nie wykończonych, zbitych z blachy baraków, atmosfera beznadziejności zszokowały mnie strasznie. Aż trudno uwierzyć, że to środek Europy! W dodatku zaatakowały nas dwa wielkie, wściekle ujadające, najwyraźniej wygłodzone owczarkopodobne kundle. Na szczęście, udało mi się je przekonać, że młode mięsko jest smaczniejsze i powinny zapolować na kogoś innego ;P
Pokonując kolejne podjazdy i ciesząc zjazdami dotarliśmy do Markuszowców. Są one przez swoją koncentrację zabytków historycznych miejscowością niezwykłą – takie zdanie znaleźliśmy w przewodniku. Niestety, miasteczko jest straszliwie zaniedbane, w dodatku właśnie spustoszyła je powódź.
Markuszowice powstały na początku XII wieku jako osada strażnicza na północnej granicy Węgier. Ich pierwsi właściciele wybudowali kolejno zamek, kilka kaszteli i dworów.
Najbardziej reprezentatywnym obiektem w Markuszowcach jest zbudowany w 1643 r. pałac. Jego pierwotny kształt renesansowej warowni z okrągłymi wieżami w narożach zmieniła wielka przebudowa w stylu rokokowym, przeprowadzona w roku 1773.
Wkrótce potem, w związku z oczekiwanym przybyciem cesarza Józefa II, zbudowano w ogrodzie pałacu letni zameczek Dardanele. Gdy wizyta głowy państwa nie doszła do skutku, prace budowlane przerwano a boczne skrzydła ukończono dopiero w latach siedemdziesiątych XX w. W pałacowym parku jest maleńka knajpka. Niestety do jedzenia są wyłącznie lody. Posiliłam się choć w sposób symboliczny i pojechaliśmy.
Wreszcie przed nami Spiska Nowa Wieś. Średniowieczne miasto na terasie rzecznej zaczęło się formować w XIII wieku. Do jego rozwoju w początkowym okresie przyczyniły się przywileje otrzymane od króla Stefana V w 1271 roku, rozszerzone później przez Karola Roberta. Z gospodarczego punktu widzenia najważniejszy był przywilej poszukiwania i wydobywania rud metali. W latach 1412 do 1772 Spiska Nowa Wieś należała do miejscowości oddanych w zastaw polskiemu królowi. Wybiła się wtedy na jedno z najważniejszych miast spiskich.
Historyczne jądro miasta tworzy Plac Ratuszowy, którego centralnym punktem jest kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Do interesujących obiektów należą również klasycystyczny ratusz oraz Reduta, która dziś jest siedzibą teatru. Wiele domów mieszczańskich przy placu pochodzi z XV w.
Przy rynku znaleźliśmy wreszcie restaurację, w której można było zjeść coś konkretnego. Zamówienie złożyłam w stylu: na co trafi palec w menu, to wybiorę. Miałam nawet szczęście – wycelowałam w makaron zapiekany w sosie serowym z szynką i brokułami :)
Teraz przed nami ostatni – powrotny odcinek drogi. Mozolny, bo stopniowo pnący się w górę, do podnóża Tatr i urozmaicony licznymi pagórkami. Przed nami jednak widok, który sprawia, że zapomina się o zmęczeniu :)
Na zakończenie jeszcze, zaraz za Vrbowem, Garmin zrobił nam głupi dowcip i zawiesił się, przestając zapisywać trasę. W związku z powyższym suma podjazdów podana jest na podstawie jego wskazań oraz odczytywania mapy i prostych wyliczeń matematycznych.
Burza, ulewa i potopu ciąg dalszy. Tak wyglądała noc i znaczna część dnia. Czas spędzałam miło studiując mapy i przewodniki. Około trzeciej deszcz nieco ustał. Pojechaliśmy zatem w kierunku Kieżmarku, w planie mając wprawdzie niedługą, ale ciekawą trasę.
Przejeżdżając przez niestrzeżony przejazd kolejowy poczułam nagle, jak koła zaczynają się ślizgać i wykonałam slalom gigant. Szczęśliwie udało mi się jakoś zatrzymać. Gdy obejrzałam się za siebie zobaczyłam Piotrka leżącego na torach. Miał mniej szczęścia niż ja. Po poślizgnięciu się na mokrym drewnie wpadł oboma kołami w szparę wzdłuż szyny. Na szczęście poza potłuczeniami nic mu się nie stało, ale rower nie nadawał się do dalszej jazdy.
Piotrek wrócił moim rowerem na camping, ja zostałam pilnować Kellyska, a potem wsadziliśmy go do samochodu i długo szukaliśmy kogoś, kto umiałby go naprawić. W końcu udało nam się odnaleźć jedynego chyba w promieniu kilkunastu kilometrów fachowca. Na szczęście naprawa nie trwała długo. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Kiezmark zalany i nasza wycieczka tak czy inaczej nie należałaby do udanych.